14.
– Dobra, przykleję się do tamtego gostka.

– Którego?

– No tego z lekkim wąsikiem. Blondyn, pewnie Szwedziarz albo Dunol. Jak zerknę na cyferblat to wchodzisz do gry. Tylko bez wulgaryzmów. Masz sprawiać wrażenie facecika z klasy średniej, a nie średniej klasy cwaniaczka i obszczymurka.

– Się wie. Tylko jedno mnie niepokoi.

– No, cóż takiego cię Stefciu może niepokoić w momencie gdy powinieneś zachować spokój archanioła Gabriela?

– Bo skoro poprzednim razem ja stałem na obstawce i kukałem czy nie widać mętów to kto teraz będzie to robił?

– Kto? Kto? – powtórzył zniecierpliwiony Łapserdak. – Duch święty. No przecież nie weźmiemy świeżaka na przyuczenie, a na pomoc kogoś z ferajny Mordochłapa też już troszkawo za późno.

– To może…

– Morze jest za nami, Stef. Nie trzęś portkami, bo ci gówno nogawką wyleci! Bierz się chłopie w garść! No, dalej, ruszamy na blondyna… To znaczy ja ruszam, a ty…

– Ta, wiem, ja na znak.

– Tak jest, panie majster, ty na znak. Tylko nie sfuszeruj, bo mordę obiję i po pysku dam.

Po tych pokrzepiających na duchu słowach Łapserdak podszedł do blondwłosego mężczyzny ubranego w jasny płaszcz, który w tę dżdżystą pogodę znakomicie spełniał swą funkcję ochronną.

– Przepraszam, pana szanownego… Excuse moi… enschuldiung… Svenska? Danemark? Suomi? Norge?

Zagadnięty mężczyzna przez chwilkę milczał, po czym odezwał się łamaną polszczyzną:

– Svenska, ja, ja. Ale rozumieć po polska, trochę, ja.

Na to tylko czekał Łapserdak. Poza typowymi zwrotami grzecznościowymi i kilkoma uniwersalnymi słowami nie znał języków obcych, a dogadywanie się na migi znacznie wydłużyłoby czas transakcji.

– Jest interes… byznes is hir!

– Biznes? Jaki biznes? – Szwed wyglądał na żywo zainteresowanego, ale jednocześnie nie bardzo zorientowanego, co do oferty Gadzinowskiego.

– To może przejdziemy na bok, panie Szwed. Za mną… kom hir, mister Svenska.

Mężczyźni odeszli kilka kroków od ruchliwego deptaka. Łapserdak sięgnął do kieszeni wiatrówki i wyjął kolię wysadzaną rubinami.

– Ulala! – Szwed nie umiał powstrzymać się przed wydaniem okrzyku zachwytu. – Majstersztiken!

– Ja, mister Svenska, natyrlisz, ręczna robota… hende arbajt, niszt maszinen kajne! Nie do końca sprawna… najn alez fertiś, aber…

– No ja, ja… – Szwed ciągle zachwycony widokiem oglądał drogocenne cacko.

Gadzinowski spojrzał na zegarek. Był to umówiony znak, że do akcji miał wejść drugi chętny do zakupu, czyli Fabisiak. Ale Stefan nawet nie zauważył tego, co sygnalizował kolega. Jego wzrok przykuła dwójka mężczyzn kręcąca się w pobliżu deptaka i zadziwiająco często spoglądająca przez lornetkę, i to nie w stronę morza czy plaży, a w kierunku Gadzinowskiego i jego klienta. Nieco dalej Fabisiak zauważył cichutko podjeżdżający radiowóz. Oczywiście mógł to być zwykły patrol policji, jakich sporo w tak dużych skupiskach ludzi, coś jednak podpowiadało Stefanowi, że nie są to zwykłe zbiegi okoliczności.

– Łapserdaaaaaaaaaak! Nawiewaj! Ten blondziak to męt!

15.
– Pan nietutejszy, prawda? – Pytająca kobieta nie miała jeszcze za sobą pięćdziesięciu lat życia, jednak nadmierna waga, ogólne zaniedbanie w wyglądzie a zwłaszcza mocno widoczny wąsik sypiący się nad górną wargą sprawiał, że wyglądała staro i nieatrakcyjne, rzec można, że z wiejska.

– Nietutejszy. Przejazdem… choć na dłużej. – Odpowiedział Stefan.

– I mieszka pan u Kuropatwów?

-Tak, u Kuropatwów. Zdzichu Kuropatwa to mój kolega z wojska. W jednym plutonie służyliśmy.

Kobieta chwilkę się zamyśliła, tak jakby przywoływała coś ze swej pamięci. Gdy się odezwała jej oczy ciągle jeszcze były zamglone.

– No, Zdzisek to przystojny był, nie powiem. Jak się przy niedzieli wbił w gajerek to wiele dziewuch kisiel miało w majtkach podczas proboszczowego kazania. Ale pił. Pił na umór. Ileż on potrafił wychylić, Jezus Mario! Mój Heniek, co jeszcześmy za ślubnych nie byli, padał po 2 flaszkach gorzałki, mimo, że starszy od Zdziska o dobre kilka lat. A ten huncwot nie! Raz założył się z Mietkiem od Kwaśniaków, że obali całą beczkę piwa i przejdzie potem prosto środkiem wsi. I wygrał! To ci dopiero majster-zuch!

Przed sklepem, gdzie toczyła się rozmowa zebrała się już spora grupa osób. Sądząc po odzieniu, ale i po ogorzałych licach, byli to sami okoliczni mieszkańcy, „swojaki”, jak się tu mawiało.

– A pani Kupisztalowa to by nie mełła tym jęzorem po próżnicy, co? – Odezwał się mężczyzna w średnim wieku, ubrany w brązową kurtkę ze skaju z zepsutym suwakiem i siwawe spodnie „w kancik”, które pamiętały pewnie jeszcze czasy prosperity pobliskiego PGR-u. – Byle chłyścio przyjedzie do Kopydlina a ta już obznajamia takiego ze wszystkimi tajemnicami okolicy. Po co to? Na co?

– O patrzcie go! Wielki Mundraliński się znalazł! – zapiekliła się kobieta. – Lepiej byś swej starej przypilnował, bo gadają, że nie ma we wsi miecza co by się w jej pochwie nie schował!

Na te słowa kilka z zebranych osób parsknęło śmiechem. Nie był to jednak niczym nie skrępowany wybuch serdecznego ubawienia. Widać było, że Kupisztalowa miała dobre źródło informacji.

Fabisiak nie czekał na ripostę mężczyzny w skajowej kurtce. Dźwignął swą reklamówkę z zakupami i poczłapał w kierunku zabudowań Kuropatwy.

Ze Zdzisławem Kuropatwą, Młodym Patewką, jak go tutaj nazywano, istotnie znał się od czasów wojska. Pierwszy kontakt obu mężczyzn nie był jednak długi, albowiem Fabisiaka szybko odesłano do rezerwy jako „element całkowicie nie nadający się do służby w Ludowym Wojsku Polskim, lecz nie stwarzający poważniejszego zagrożenia dla ludności cywilnej”. Panowie zdążyli wymienić adresy, więc nie minęło zbyt dużo czasu gdy pochodzący z głębokiej prowincji Kuropatwa z radością zawitał w stolicy. Melanżom i balangom nie było końca. A w zasadzie był koniec, na miejscowym dołku. Nie zniechęciło to jednak kolegów do kolejnej wymiany wizyt, czy to jeszcze za czasów komuny, czy już w nowej, kapitalistycznej rzeczywistości. Kuropatwa nie miał żadnego fachu w ręku. Teoretycznie był rolnikiem, ale ziemię uprawiał jego sterany życiem i podrasowany alkoholem ojciec. Młodemu Patewce nie bardzo było po drodze z broną czy kultywatorem. Do tego stopnia nie pałał miłością do maszyn rolniczych, że któregoś pięknego wieczoru sprzedał bronę, kultywator i kilka innych drobnych urządzeń za parę flaszek czystej i 3 kilo podwawelskiej na zagrychę. Ojca tak przybiła informacja o nietypowej transakcji, że nie minęły dwa tygodnie a przeniósł się na tamten świat, zostawiając jedynakowi kilkuhektarowe gospodarstwo. Zdzisiek nie miał bynajmniej wyrzutów sumienia z powodu śmierci rodziciela. Szybko też doszedł do jedynego słusznego wniosku, że nie jest w stanie podołać ciężkiej pracy na roli. Początkowo planował sprzedać gospodarkę i pohulać trochę w większym mieście, a może nawet w samej stolicy. Jednak na przeszkodzie stanęła stara Kuropatwowa, dla której pole było świętością. „Albo pole albo moja mogiła, wybieraj Zdzisiu!”, zagroziła. No i Młody Patewka zatrudnił troje Ukraińców. Miał szczęście trafić na pracowitych ludzi, którzy nawet wracając na Wschód polecali równie robotnych rodaków, tak że przepustowość pracownicza była w pełni zachowana, zaś pole, kurnik i obora zaczęły przynosić pewne zyski. Jedna z ukraińskich robotnic, Żdana, na tyle wpadła w oko Zdziśkowi, że zaciągnął ją do ołtarza. A później do łóżka, choć być może kolejność była całkiem odwrotna. Z tej miłości narodziła się czwórka budrysów, same chłopaki. Najstarszy miał już za sobą siódmą wiosnę, za to najmłodszy szkrab dopiero co zaczął raczkować. Niestety, duża ilość potomstwa nie chciała się przełożyć na dużą ilość pieniędzy wyciąganych z gospodarki. Wpływ na to miała zapewne decyzja Młodego Patewki, by zakończyć współpracę z Ukraińcami, „A co to, nie mamy swoich chłopaków, którzy chcieliby zarobić? Czemu mam ciągle dawać Ruskim?”. Tak naprawdę chodziło jednak o to, by ustały wioskowe plotki jakoby kolejne dzieci nie były synami Kuropatwy. Co prawda Zdzisiek nie miał powodu aby nie ufać Żdanie i posądzać ją o nadmierne bratanie się z rodakami, ale zawsze lepiej uciąć hydrze łeb w zarodku. Nowymi parobkami zostali bracia Mojsińscy, starszy Kazek i młodszy Pietrek, zwany przez kolegów Morowym, bo nie mając stałego źródła utrzymania nigdy nie odmówił kamratom drobnych pożyczek przeznaczanych na „przelewy”. Inną ksywką Morowego było Lepik, ale o tym pseudonimie wiedziała już o wiele mniejsza grupa osób. Co się przykleiło do łapek Lepika było już jego, ten fakt był jasny jak samo słońce, a gospodarstwo Kuropatwy nie było tu żadnym wyjątkiem.


na część 16-17 zapraszamy tu:

(S)Mętny żywot Fabisiaka – cz. 16-17


Dodaj komentarz