W dniu dzisiejszym rozpoczynamy publikowanie powieści w odcinkach. Powieść nie ukazała się jeszcze drukiem, więc jest to jej prapremiera.

(S)Mętny żywot Fabisiaka

1.
Stefan obudził się z potężnym bólem głowy. Nie była to dla niego nowość, mimo tego nie przywykł do bólu.

Wsadził więc ponownie głowę pod poduszkę.

– Wstawaj! Ile jeszcze możesz leżeć w tym barłogu?! – usłyszał głos matki.

Stara Fabisiakowa trzymała się zdrowo. Mało ludzi dawało jej 62 lata, a tyle właśnie miała.

– Stefan! Bój się Chrystusa Pana, no wstawaj! Dochodzi południe! Poszedłbyś poszukać jakiejś roboty…

No tak, robota, robota, robota. Nic innego tylko robota. Czy w wieku 40 lat człowiekowi nie należy się półroczny urlop?

Tak czy owak Fabisiak zwlókł się z wyra, brudną dłonią przetarł zaropiałe oczy, przygładził śliną fryzurę i wszedł raźnym krokiem do kuchni.

Na stole zastał przygotowane śniadanie: jajecznicę na mortadeli, kromkę żytniego chleba posmarowaną margaryną oraz kawę zbożową z mlekiem.

– Nie będę nic jadł! – burknął.

– A pewnie! Wczoraj popiłeś z kolesiami, to i apetyt straciłeś! – złośliwie zauważyła matka.

Stefan, nie odpowiedziawszy, nałożył kurtkę i wyszedł z mieszkania.

Dzień był typowy dla początków stycznia. Minusowa temperatura, śnieg, nieprzyjemny mroźny wicherek.

Dokąd pójść? Na pewno nie na poszukiwanie pracy, na to zawsze przyjdzie czas.

Idąc wolnym krokiem Fabisiak roztrząsał w myślach kilka opcji przetrzymania do wieczora. W pewnej chwili ktoś z całej siły uderzył go w plecy.

– Się masz Stef! Co, wafla nie poznajesz?

To był Zyga, jeden ze stałych Fabisiakowych kompanów od kieliszka.

– Dokąd uderzasz?

– A tak bez celu. Matka zrzędzi, że kisnę w domu, to wyszedłem w teren.

– Rozumiem chłopie. To co, może skoczymy do „Mordowni”?

Stefanowi propozycja przypadła do gustu.

2.
Lokal o niezbyt ciekawej nazwie „Mordownia” był ulubionym miejscem schadzek tubylczych żulików, drobnych pijaczków i podrzędnych cichodajek.

Samo miejsce nie wyglądało zachwycająco. Ceglana buda, z dużym, sypiącym się kominem, niemiłosiernie zabazgrana napisami graffiti. W środku obskurny barek z kilkoma zydelkami oraz parę chyboczących się, metalowych stolików. Do tego wisząca w powietrzu mieszanka dymu z papierosów, alkoholowych wyziewów i ludzkiego potu zmieszanego z odorem dawno niemytych ciał.

Jednak ta nędzna imitacja piwiarni miała dzień w dzień komplet klientów. Połowa z nich płaciła „na krechę”. Połowa połowy odpracowywała długi u męża właścicielki. Ów mąż miał firmę zajmującą się wywozem płynnych nieczystości z pobliskiego osiedla domków jednorodzinnych.

Dłużnicy mogli wybierać. Albo zwrot pieniędzy za spożyte trunki albo praca przy fekaliach.

Właścicielką „Mordowni” była pani Celina, zwana przez bywalców Dzidzią-Piernik, lub w skrócie Dzidką. Trzeba przyznać, że rzadko ksywa tak bardzo pasowała do osoby która ją nosiła. Dzidzia-Piernik mimo niedawnego przekroczenia sześćdziesiątego roku życia ubierała się jak uczennica gimnazjum. Przy czym najczęściej do jaskraworóżowej spódniczki dobierała odblaskowo zieloną bluzeczkę.

Nie było też tajemnicy, że mąż Dzidki już nie mógł. Nie pomagała viagra ani żaden inny specyfik. Biedaczysku ciężko było się z tym pogodzić, coraz częściej topił więc smutki w alkoholu. Impotencja męża przybiła panią Celinę. Dla niej brak kontaktów płciowych był niewyobrażalny. Toteż co jakiś czas u jej boku pojawiał się nowy amant. Wszyscy jednak wiedzieli, że największym marzeniem Dzidzi-Piernik było zdobycie Stefana Fabisiaka. Ten zaś nie był w ciemię bity i pozostał całkowicie nieczuły na zabiegi właścicielki piwiarni.

3.
Stefan i Zyga przekroczyli magiczny próg „Mordowni”. Próg rzeczywiście miał w sobie coś magicznego. Na zewnątrz mróz i śnieżna zadymka, zaś w środku lokalu ciepełko z pieca kaflowego, tańce, hulanki, swawola.

Przyjaciele rozsiedli się na zydelkach przy barze.

– Poproszę dwie sety, dwa piwka i zimne nóżki na zagrychę! – niemal z przytupem powiedział Zyga.

– A pieniądze mają? – nie odwracając się do nich, zapytała Dzidka.

Kompani spojrzeli po sobie wzrokiem umierającego kojota.

– Ano nie mają…

– To jak zapłacą?

– A może tak na kreskę, Dzidziu droga, co? – nieśmiało zaproponował Stefan.

Dzidzia-Piernik skończyła przecierać musztardówki zabrudzoną ścierą i odwróciwszy się obrzuciła Fabisiaka lustrującym spojrzeniem.

– Co Stefciu, kacyk? Suszy? Pochlało się wczoraj z Aniołkiem i spółą? Tak mi przykro… Widzisz Stefan, wystarczy jedno twoje TAK a będziesz miał gorzały ile dusza zapragnie!

– Moja dusza pragnie teraz dwóch setek. Tylko dwóch setek, niczego więcej. – Fabisiak pozostał niewzruszony na zaloty Dzidki.

Właścicielka piwiarni jednak nie zrezygnowała.

– A może ty już nie możesz? – zapytała ironicznie.

– Buahaha! – roześmiał się Zyga. – A Mardżanta? Czy Mardżanta chciałaby mieć kochanka-impotenta?

Rzeczywiście. Fabisiak od jakiegoś czasu spotykał się z Mardżantą. Tworzyli parę kochanków. Łączył ich tylko seks, różniło niemal wszystko. Mardżanta była 30-letnią Romką, kobietą urodziwą o długich kruczoczarnych włosach, kształtnych piersiach i małych stopach, zaś bez tak powszechnej u jej rodaczek tendencji do tycia.

Widywali się raz na tydzień. Czasem częściej. Mało co rozmawiali. Ot zwykłe „cześć” „jak leci?”. Mardżanta miała dwójkę dzieci. Uciekła z nimi od męża i zamieszkała w opuszczonej ruderze na skraju osiedla.

Nikt nie wie jak się poznali, ale związek Fabisiaka i Mardżanty był niezwykły. Dwoje ludzi z obcych sobie kultur którzy spotykali się tylko po to aby zaspokoić swe rządze.

– W takim razie albo zapłacicie gotówką albo fora ze dwora! – w głosie Dzidzi-Piernik nie było nic przyjemnego.

Cóż robić. Szmalu przecież nie urodzą. Chcąc nie chcąc mężczyźni musieli opuścić ciepłą miejscówkę.


na część 4-6 zapraszamy tu:

(S)Mętny żywot Fabisiaka – cz. 4-6


Dodaj komentarz