10.
Było już dobrze po wieczornych „Wiadomościach” gdy do mieszkania Fabisiaków ktoś zapukał.

– A kogo tam niesie o tej porze? – zdziwiła się matka.

– Nie dowiemy się, póki nie otworzymy – filozoficznie zauważył Stefan, po czym dźwignął się z rozklekotanego półkotapczanu, na którym zalegał od wczesnych godzin popołudniowych popijając jedno piwo za drugim.

– Się masz, Stef!

– Łaps… Karol, kopę lat! Gdzie byłeś jak cię nie było?

– Na wywczasach. Wikt i opierunek za darmoszkę miałem.

– Ciii – uspokoił kolegę Stefan. – Matka w domu.

W tym momencie z kuchni wysunęła się siwowłosa głowa rodzicielki Fabisiaka.

– O nie, syn nigdzie nie wyjdzie, nigdzie nie pójdzie, w nic mieszać się nie będzie! Kryminalisty z niego zrobić nie pozwolę! Do widzenia panu!

– Ale złociutka, zaszło chyba jakieś nieporozumionko.

– Tak, tak. Nieporozumionkiem jest pańska obecność w tym domu. Won! – Matka z groźną miną i tasakiem, którym właśnie kroiła mięso na jutrzejszy obiad, w lewej ręce zaczęła zbliżać się do Łapserdaka. On to bowiem odwiedził dawnego kompana z aresztu.

– Dobrze, w porządeczku. Idę sobie. A wraz ze mną te 3 tysiączki dla pani syna, które przyniosłem w ramach premii motywacyjnej związanej z pracą, którą mógłby wykonywać. Legalną pracą. Żegnalski jestem.

Matkę na chwilę zamurowało. Widać, że tak mocno skumulowana dawka informacji była zbyt duża jak na jej możliwości myślowe. Jednak nim Łapserdak odwrócił się na pięcie stara Fabisiakowa złapała go za poły jasnej wiatrówki, w jaką był ubrany, i rzekła:

– Zaraz, chwila. 3 tysiące, pan powiada?

– W rzeczy samej. Równe 3 tysiące nowych złotych polskich.

– A cóż to za praca, panie…

– Gadzinowski. Karol Gadzinowski jestem.

– Panie Gadzinowski.

– Uuu, droga pani, praca z wyższej półki. – Łapserdak tajemniczo zawiesił głos. Po czym nachylił w stronę ucha kobiety i znacznie ciszej dodał: – Branża jubilerska.

– Ale nie napady na salony z kosztownościami, co? – Matka wydawała się nie być do końca przekonaną. Pewnie i wpływ na to miał dość pospolity ubiór Łapserdaka. Gadzinowski oprócz całkiem czystej, lecz niezbyt eleganckiej wiatrówki z rozpiętym, a tak naprawdę zepsutym, suwakiem miał na sobie popielate spodnie od garnituru z mocno zaprasowanym kantami a pod kurtką sweter w kolorowe wzorki z dość powszechnym kilkanaście lat temu napisem „Boys”. Na jego nogach próbowała świecić para lakierków, lecz czubki butów okres świetności dawno miały już za sobą. Na plus nie wpływała także fryzura mężczyzny. Pukle rudawych włosów skręciły się na jego głowie niczym makaron w jakiejś włoskiej potrawie. Trudno było określić kiedy owe włosy po raz ostatni zetknęły się z grzebieniem. Należy dodać, że maszynka, którą pewnie golił się Łapserdak, niejeden raz była w użyciu. Świadczyły o tym dziwne kępki niedogolonego zarostu jaki gdzieniegdzie widniał na policzkach Gadzinowskiego.

Tylko zapach, świeży powiew wody toaletowej „Wars”, mówił o tym, iż kosmetyki męskie nie były obce stojącemu przed matką mężczyźnie.

– A gdzieżby znowu! – żachnął się Łapserdak. – To całkowicie legalny interes ze stałą pensją, kwartalnymi premiami oraz trzynastką, a co trzeci rok nawet czternastką.

– Co pan powie? – Matka ze zdziwienia aż otworzyła usta. – I mój syn ma do tej pracy odpowiednie kwalifikacje?

– Proszę pani, do pracy w branży jubilerskiej trzeba się urodzić, trzeba mieć dryg, dar od Bozi. Znam takich, a jest ich niemało, co to wiele lat praktykowali jako… no ci, stażyści. I na stażu się skończyło. Partacze, maminciulki jedne. A Stef? Raz przysiadł nad ozdobną broszą z dwoma cyrkoniami… miał ją, co prawda, tylko odpowiednio wykończyć, ale nie była to prosta sprawa. I co wyszło? Majstersztyk, cacko, luks-robota!

– Coś podobnego! – Rodzicielka Stefana ciągle nie mogła wyjść ze zdumienia, że wreszcie jej syn jest w czymś dobry, i nie jest to ani picie ani chuligaństwo.

Widząc, że stara Fabisiakowa powoli połyka haczyk Łapserdak kuł żelazo, póki gorące.

– No więc, droga pani, trafiła się właśnie mała fuszka. Jedziemy na Wybrzeże. Tam bogaty klient ma kolię do wyjęcia… to jest, chce z kolii wyjąć kilka rubinów, bo za bardzo mu błyszczą w oczy, gdy żona ma ją na sobie. Szef powiedział bym dobrał sobie zdolnego pomocnika, a ja od razu pomyślałem o Stefanie. Drugiego takiego próżno szukać z kagankiem w ręku.

Stefan niemo przysłuchiwał się dyskusji. Z doświadczenia wiedział, że wszelki dialog z matką nie miał sensu, staruszka i tak wiedziała swoje. Ale nawijka Łapserdaka wprowadziła go w dobry nastrój. Znał swoją matkę na tyle, by poznać, że łyknęła ściemę kolegi.

– Stefan, synku, co tak stoisz jak wryty? Spakuj piżamę, przybory toaletowe, weź kapcie i ręcznik frotte. Ten niebieski w żółte grochy. I papier do tyłka zabierz. Kto wie jakie tam będą ubikacje. Może bogaty pieniędzmi się podciera?

Fabisiakowi nie trzeba było dwa razy powtarzać. W 10 minut był gotowy do wyjścia.

11.
W drodze na dworzec mężczyźni nie zamienili zbyt dużo słów. Tyle, co o pogodzie, że gorąco, i o mętach, że wszędzie ich pełno, żyć człowiekowi bez swojej obecności nie dają.

Kilkaset metrów przed dworcem Stefan zauważył, że podąża za nimi tęga kobieta w wieku 40-stu, może 50-ciu. lat, o ogorzałej twarzy i sporym biuście, z którego wielkością konkurował pokaźnych rozmiarów brzuch. „Ki diabeł? Tajniaczka”, pomyślał Fabisiak. Nie minęło zbyt dużo czasu, a nieznajoma zrównała się z nimi krokiem, wesoło zwracając się do Gadzinowskiego:

– Łapserdak! Kopiec lat! Cię choroba.

– O, Jadźwa! No jużem myślał, że skrewisz.

– Ja? Prędzej księdza proboszcza uczyniłabym swoim zięciem, cię choroba! A to kto? – spytała wymownie patrząc w stronę Fabisiaka?

– Wafel. Blatny gość.

– Nie zrobi fuszerki? Bo wiesz, cię choroba, jeden trybik w cykorze siądzie i całość kicha, grób mogiła. A my bratku, cię choroba, recydywa, na dłuższe wczasy możemy się załapać. Wikt i opierunek w cenie pokoju…

– Spokojna twoja niewyględna. Jak mówię, że blatny, to blatny.

Cała trójka zapakowała się do pociągu jadącego nad morze. Biletów nie mieli, lecz oczywiście nie było to najmniejszym problemem, od czego wszakże są pociągowe toalety. Zresztą tłok był na tyle duży, że Jadźwa, mimo swej potężnej postury, ani razu nie musiała udawać nagłego rozstroju żołądka.

Do celu dojechali wieczorem. Zmęczeni podróżą i kilkoma jasnymi pełnymi wypitymi w pociągu postanowili zakotwiczyć się w jakiejś melinie i dopiero nazajutrz przystąpić do pracy.

Łapserdak miał znajomków rozsianych po całej Polsce. Rzecz jasna nie byli to miłośnicy wędrówek turystyczno-krajoznawczych, a po prostu kompani spod celi. Jednym z nich był Zdzichu Mordochłap, niemłody już recydywista, z gatunku tych, co dłużej przebywali w pierdlu niż poza nim. Ale Mordochłap miał mieszkanie po rodzinie. W zasadzie trudno owe miejsce nazwać mieszkaniem, była to raczej zatęchła nora w jednej z rozlatujących się poniemieckich kamienic. Obecnym właścicielom udało się eksmitować większość mieszkańców, zwłaszcza, że prawie nikt nie płacił czynszu. Jednak w budynku pozostało kilku maruderów, a że sytuacja z mieszkaniami socjalnymi nie była zbyt ciekawa, miastu nie spieszyło się z kolejnymi eksmisjami. Kamienica popadała w ruinę, co bynajmniej nie martwiło niedobitków którzy pozostali w swych domostwach.

Mordochłapa nie było w domu, akurat odbywał kolejny wyrok pozbawienia wolności, lecz po mieszkaniu krzątała się jego kolejna narzeczona. Miał już ich w swoim życiu kilkanaście, jeśli nie kilkadziesiąt. Do żadnej zresztą nie przywiązywał się na dłużej, w życiu uczuciowym nie lubił bowiem monotonii i stagnacji. Aktualna wybranka Mordochłapowatego serca również znała życie z obu stron krat, dzięki czemu szybko nawiązała kontakt z nowo przybyłymi. Sprawa zakotwiczenia Łapserdaka, Jadźwy i Stefana szybko została pozytywnie załatwiona, do czego z pewnością przyczyniło się kilka powitalnych butelczyn gorzałki jakie pojawiły się na rozklekotanym stoliku. Około trzeciej nad ranem całe towarzystwo, łącznie z niekompletnie już ubraną gospodynią, grzecznie poszło spać.


na część 12-13 zapraszamy tu:

(S)Mętny żywot Fabisiaka – cz. 12-13


Dodaj komentarz