Życie potrafi zaskakiwać, a jednym z najbardziej niesamowitych zaskoczeń jest z pewnością zetknięcie się z osobą, której spotkać nawet nie marzyliśmy. Tak będzie w moim przypadku. Ale po kolei. Niemal 5 lat temu udałem się na wycieczkę turystyczną do Maroka. Nie pora i miejsce na opisywanie uroków tego północnoafrykańskiego kraju. Dość powiedzieć, że objazdówka po al-Mamlaka al-Maghribiyah (tak oficjalnie po arabsku nazywa się Maroko) była bardzo udana. Jednym z końcowych miast, w których się zatrzymaliśmy była as-Suwajra, znana na całym świecie jako Essaouira. To właśnie na targu w tej miejscowości nasza przewodniczka Martyna Łukasiak poleciła mi szukanie płyt z muzyką marokańską. Oczywiście nie sama z siebie, bo to ja od początku wycieczki wypytywałem naszą „rukowoditelkę” o to, gdzie znajdę płyty CD. Znalazłem w Essaouira, w niewielkim sklepiku muzycznym. Przewodniczka nie kłamała (w końcu od wielu lat mieszka na stałe w Maroku!). Przyznam się, że przede wszystkim szukałem albumów Samiry Said, gdyż wówczas była to jedna z moich ulubionych wokalistek, nie tylko jeśli chodzi o świat arabski. Sprzedawca, mówiący bardzo kiepską angielszczyzną (z kolei ja nie znam ani arabskiego, ani francuskiego), powiedział, że płyt Samiry nie posiada, ale pójdzie jeszcze poszukać. Gdzie poszedł, tego nie udało mi się ustalić, w każdym razie wrócił bez Samiry, za to z naręczem cedeków artystów z Maroka (+ Algierka Souad Massi). W sumie nie zdziwiło mnie, że mężczyzna nie wyczarował jakiegokolwiek krążka S. Said. Wprawdzie artystka ta urodziła się w stolicy Maroka, Rabacie, a w 1980 r. reprezentowała nawet swój kraj w konkursie Eurowizji, jednak od wielu lat mieszka ona w Egipcie, gdzie zdążyła wyjść za mąż, urodzić dziecko, rozwieźć się, a przy okazji nagrać kilkadziesiąt płyt w egipskim dialekcie języka arabskiego. Za co więc mają kochać ją Marokańczycy? Tak czy owak, sprzedawca z Essaouiry nie przyniósł mi ani jednej płyty Samiry Said. Za to wśród tego, co przytaszczył znalazł się album kobiety-matki. Czemu kobiety-matki? Bo artystka nazywa się Oum, co po arabsku znaczy matka. Oczywiście, jeśli myślimy o muzyce arabskiej i słowie oum (um, umm), to pierwsza myśl, jaka przychodzi to rzecz jasna Oum Koulsoum – absolutna ikona muzyczna Maghrebu, Maszreku i Misru. To jednak nie była płyta Fatimy el-Beltagi (Oum Koulsoum), tylko Oum el-Ghaït Benessahraoui, czyli po prostu Oum. Kupiłem album Oum, podobnie jak i 9 innych artystów. Na zachowanym z podróży zdjęciu widać mnie siedzącego na wzorzystym dywanie na zewnątrz, niedaleko wyciskarni oleju z orzeszków ziemnych w Essaouira, pozującego w czerwonej koszulce z napisem MOROCCO i trzymającego w prawej dłoni album „Sweerty” Oum. Płyta okazała się bardzo dobra, a najbardziej zaskoczył mnie tzw. bonus song – utwór zatytułowany „Oum Song”, który Oum nagrała z Manu Dibango. To świetne, melodyjne nagranie (zamieszczam je na dole wpisu) pokazało, że Marokanka (dla odmiany urodzona nie w Rabacie, a w Casablance) nie zamyka się na jeden rodzaj muzyki, tak jak czyni to w Egipcie Samira Said. Nie, piosenki Oum trudno zaszufladkować. Jest tu sporo czegoś, co popularnie określa się terminem hassaniyah, czyli poezją pustyni. Nie na darmo nazwisko Oum to Benessahraoui, czyli w wolnym tłumaczeniu pochodząca z Sahary. Ale nie samą hassaniją wypełnia swe albumy artystka z Casablanki. Właśnie tu tkwi największy plus Oum – muzycznie udanie łączy ona świat arabski ze światem Zachodu.

Zresztą sama muzyczna droga Oum jest bardzo nietypowa jak na kobietę z kraju muzułmańskiego. Przygodę ze śpiewam zaczynała ona w chórze gospel. Jako 14-latka zdecydowała się na karierę solową, a 3 lata później wydano jej pierwszy utwór – „This is Your Heart”. Co ciekawe, Oum nie poszła do szkoły muzycznej, wybrała studia architektoniczne. Nie przestawała jednak śpiewać, a jej idolkami były Ella Fitzgerald, Aretha Franklin i Whitney Houston. W latach 1998-2004 młoda mieszkanka Casablanki kolaborowała z producentami hip-hopowymi, r&b i paryską sceną muzyczną. Przesiąkła nieco kulturą Zachodu, ale nie zapomniała o swoich marokańskich korzeniach. Właśnie dlatego muzyka Oum jest prawdziwą mieszanką gatunków.

Oum wydała do tej pory 5 krażków, z tym że dwa pierwsze („Lik’Oum” i „Sweerty”) są praktycznie nie do zdobycia poza Marokiem. Tym większe jest moje szczęście, bo ja „Sweerty” posiadam. Sweerty (souarti) w marokańskim dialekcie języka arabskiego (czyli dardża) oznacza szczęście. Oum śpiewa właśnie w dardża. Jeden z jej największych przebojów, piosenka „Whowa” znaczy „jego”, zaś tytuł czwartej płyty artystki – „Zarabi” to po polsku „Dywany”. Nie wiem, czy są to takie dywany, na jakim siedziałem podczas fotografowania w Essaouira, natomiast faktem jest, że Oum wystąpiła w tym mieście 3 lata wcześniej na Światowym Festiwalu Muzyki Gnawa (Festival Gnaoua et Musiques du monde). A już za chwilę, już za kilka dni, piosenkarkę z Casablanki ujrzy Warszawa, bo Oum będzie gwiazdą Festiwalu Skrzyżowanie Kultur. Zapowiada się prawdziwa uczta dla oczu i uszu.

Oum (arab. أوم‎)
Pełne nazwisko: Oum el-Ghaït Benessahraoui
Ur. 18.04.1978 r. – Casablanca, Maroko.
Wydane płyty: „Lik’Oum” (2009), „Sweerty” (2012), „Soul of Morocco” (2013), „Zarabi” (2016), „Daba” (2020).
Ważniejsze utwory: „This is Your Heart” (1995), „Whowa” (2012), „Oum Song” z Manu Dibango” (2012), „Taragalte” (2013), „Nia” (2016).
Strona internetowa: TUTAJ

Dodaj komentarz