Późnym wieczorem 30. września koncertem Saharyjki Azizy Brahim skończył się 13 Festiwal Skrzyżowanie Kultur. Czy trzynastka była w tym roku szczęśliwa? Dyrektor artystyczna festiwalu Maria Pomianowska pierwszego dnia imprezy przywitała widzów informacją, że np. w Chinach cyfra 13 jest uznawana za szczęśliwą, więc o jakimkolwiek pechu w tym roku nie może być mowy. Dodała także, że tegoroczna edycja stoi pod znakiem dwóch krajów – Kolumbii i Indii.
Festiwal otworzyła charyzmatyczna wokalistka z Kolumbii Marta Gómez. Gruntownie wykształcona muzycznie piosenkarka, na co dzień mieszkająca w Hiszpanii, wystąpiła z zespołem składającym się z czterech muzyków. Byli to: Pablo Jiménez (Argentyna, flet), Juan Francisco Herrera Rey (Chile, charango), Salvador Toscano (Argentyna, perkusja) i Juan Pablo Balcazar (Kolumbia, gitara basowa). Gómez przypominała nieco wyglądem i rodzajem śpiewu Brazylijkę Renatę Rosę, która wystąpiła na FSK równo rok temu. Koncert Rosy podobał mi się bardziej, co nie znaczy, że Marta Gómez zawiodła. Wręcz przeciwnie, jej nastrojowy utwór „Para la Guerra Nada” („Dla wojny nic”) miał niesamowity wydźwięk, zwłaszcza w sytuacji politycznej, w jakiej znajduje się świat (zamachy terrorystyczne, fale imigrantów, bardzo trudna sytuacja polityczno-gospodarcza Wenezueli, która graniczy z kolumbią etc.). Inne piosenki artystki z Girardot w środkowej Kolumbii, jak choćby „Manos de Mujeres” („Ręce kobiet”) czy „Tierra, Tan Solo” („Sama ziemia”), mimo pozornej prostoty w wykonaniu, także zrobiły wrażenie na widzach. Dodatkowo Gómez otrzymała bukiet pięknych róż od Ambasady Kolumbii w Polsce (wydawało mi się, że pośród publiczności widziałem panią ambasador Republiki Kolumbii w naszym kraju, Victorię González Arizę).
Następnego dnia Marta Gómez wystąpiła w specjalnym koncercie dla dzieci. Zważywszy na to, że piosenkarka z Kolumbii zdobyła kilka lat temu Latynoską Nagrodę Grammy w kategorii Album dla Dzieci za płytę „Coloreando. Traditional Songs for Children in Spanish” to był to dobry wybór organizatorów. Dzieciaki, w tym moja siedmioletnia córka, wytrwały do końca koncertu, w czym spory udział miał też siedzący z boku tłumacz wyjaśniający najmłodszym, o czym będzie dany utwór.
Wracając do pierwszego dnia festiwalu, jako drudzy wystąpili wtedy trzej muzycy tureccy: İsmail Tunçbilek (bağlama, instrument strunowy), Aytaç Doğan (kanun, rodzaj cytry) i klarnecista Hüsnü Şenlendirici, tworzący Taksim Trio. Muzyka instrumentalna znad Bosforu spodobała się widzom, to bez dwóch zdań. I choć artyści bardzo słabo mówili po angielsku, to nie przeszkodziło im to w nawiązaniu kontaktu z publicznością – wystarczył prosty zwrot „What is your problem?” i cała sala była po ich stronie.
Niedzielny wieczór należał do klasycznej muzyki indyjskiej, i to zarówno tej z północy, jak i z południa kraju. Północ reprezentował mistrz gry na sitarze, Bengalczyk Purbayan Chatterjee, który wystąpił w towarzystwie ślicznej, poślubionej w grudniu zeszłego roku żony, znanej playback singerki Malajalam Gayatri Asokan oraz Anubraty Chatterjeego, syna jednego z najlepszych indyjskich tablistów Anindo Chatterjeego. Trio wykonało znane ragi, m.in.: „Yaman”, „Shree” oraz „Malkaush”. Gayatri Asokan, po mężu Chatterjee, zachwyciła swoim głosem, natomiast Anubrata Chatterjee pokazał, że mimo młodego wieku (rocznik 1985) można być znakomitym w grze na tabli.
Nie wiem, czy dobrym pomysłem było to, żeby kolejni artyści także wykonywali ragi. Co prawda Maria Pomianowska tłumaczyła, że Purbayan Chatterjee reprezentuje północ kraju, zaś wokalistki występujące po nim południe subkontynentu, ale przecież Gayatri Asokan była gwiazdą muzyki do filmów właśnie z południa. Do tego jedna z wykonawczyń z drugiego koncertu także miała na imię Gayatri. Oczywiście to zbieg okoliczności, niemniej bardzo wymowny. Siostrzany duet Ranjani-Gayatri zaprezentował śpiew karnatycki, sam w sobie ciekawy, jednak po solidnej porcji rag z północy Indii męczący słuchacza. Aż chciało się zapytać: a nie można było zaprosić np. mistrza bhangry Dalera Mehndiego? Też Indie, wcale nie nielubiany chyba przez panią Pomianowską Bollywood, a jednak coś na inną nutę, do tupnięcia nóżką.
Poniedziałek i wtorek były dniami wolnymi od koncertów. To czas paneli dyskusyjnych i warsztatów taneczno-wokalnych, samych w sobie na pewno potrzebnych, ale czy koniecznie kosztem braku wieczornego widowiska muzycznego?
Środa na FSK jest już tradycyjnie zarezerwowana dla wykonawców z Polski. Nie ukrywam, że sporo sobie obiecywałem zarówno po występie Warszawskiej Orkiestry Sentymentalnej, jak i Kapeli ze Wsi Warszawa. Oba bandy miałem już okazję widzieć na żywo – Orkiestrę jako support przed wspólnym zeszłorocznym występem na warszawskim Pl. Grzybowskim Muńka Staszczyka i The Survivors Band, zaś Kapelę ładnych kilka lat wcześniej (2010 r.) w TR Warszawa, też jako support, tyle że gwinejskiej grupy Ba Sissoko. Oba te koncerty bardzo mi się podobały, czego niestety nie mogę powiedzieć po środowych występach. O ile Warszawska Orkiestra Sentymentalna, pod przewodnictwem swej liderki, Gabrieli Mościckiej, i z aktywną pomocą świetnego trębacza, Kazimierza Nitkiewicza, jak najbardziej dała radę, to pomysł na koncert Kapeli ze Wsi Warszawa przerósł wg mnie twórców. Otóż zespół zaprosił na scenę szesnastu ludowych twórców z regionu Mazowsza, m.in. mistrza gry na ligawce, Eugeniusza Szymaniaka, skrzypka Stefana Nowaczka czy śpiewającą wiejskie przyśpiewki Marię Bienias. Na estradzie zrobiło się sielsko-anielsko, „skansenowo”, ale niestety nie transgatunkowo, bo Kapeli nie do końca udało się zgrać ludowych muzykantów ze swoimi brzmieniami. Poza tym od ładnych paru lat w grupie nie ma już Wojtka Krzaka, a zwłaszcza charyzmatycznej Mai Kleszcz, i to niestety widać. Zarówno Sylwia Świątkowska, jak i Magdalena Sobczak-Kotnarowska poza ładnie wyeksponowanymi stopami (obie miały na sobie skąpe sandałki) nie zaprezentowały nic godnego uwagi. Przyznam się szczerze, że nie dotrwałem do końca koncertu. Natomiast Warszawska Orkiestra Sentymentalna rozpoczęła niczym w filmach Alfreda Hitchcocka, od trzęsienia ziemi. Zespół rozpoczął występ „Nikodemem”, czyli utworem, z którym jest najbardziej kojarzony. Przebój oryginalnie wykonywany przez Adama Astona od razu rozruszał publiczność. Liderka grupy była początkowo nieco stremowana, zwłaszcza jeżeli chodzi o kontakt z publicznością między utworami, ale kolejne świetnie wykonane piosenki usunęły z niej ten rodzaj bariery. Zespół wykonał utwory ze swego debiutanckiego krążka, uhonorowanego Nagrodą Złote Gęśle 2016. Muzycy zaprezentowali także tytułową piosenkę z płyty „Tańcz, mój złoty”, która ukaże się w sklepach 7. października.
Czwartkowe występy muzyczne odbyły się pod nazwą „Kolektyw Europa”. Najpierw zaprezentowała się polska grupa Vołosi z towarzyszeniem węgierskiego mistrza skrzypiec Félixa Lajkó. Przyznam się bez bicia, że byli to jedyni artyści z tegorocznej edycji FSK, których muzyki nie sprawdziłem przed imprezą. Po prostu z góry założyłem, że to nie moja bajka. Ba, nawet poważnie zastanawiałem się, czy nie odpuścić sobie tego koncertu. Na szczęście tak się nie stało, bo Vołosi okazali się fenomenalnymi artystami łączącymi brzmienie Beskidu Śląskiego, i ogólnie Karpat, z elementami muzyki poważnej. Na scenie kipieli energią zbierając po każdym utworze autentycznie rzęsiste brawa. Nie do końca pasował za to do nich wyżej wspomniany Félix Lajkó, zbyt wielki indywidualista. Bracia Krzysztof i Stanisław Lasoniowie, Jan Kaczmarzyk, Zbigniew Michałek i Robert Waszut pokazali, że nie na darmo zagraniczni znawcy muzyki world twierdzą, że w tej części Europy nie ma drugiej podobnie grającej kapeli.
Po polsko-węgierskim mariażu (Lengyel, magyar – két jó barát, együtt harcol, s issza borát) na scenę po raz pierwszy w historii Festiwalu Skrzyżowanie Kultur wyszli artyści z Albanii. Powiedzmy sobie szczerze, Albania uznawana jest za europejską pustynię w kwestii muzyki. Poza kilkoma piosenkarkami, które nieźle wypadły na Eurowizji, przeciętny Kowalski nie dałby rady wskazać ani jednego artysty czy ani jednej artystki z kraju Skanderbega. Publiczność w Warszawie zobaczyła ich aż dziewięciu, w tym lidera formacji, Xhemala „Jamesa” Muraja i wokalistę Hysniego „Niko” Zelę. Fanfare Tirana, bo o tej grupie mowa, to po prostu orkiestra dęta, jak się okazało wcale nie gorsza niż jej romskie czy serbskie odpowiedniki. Śmiem twierdzić, że na corocznym festiwalu trębaczy w Gučy, w środkowej Serbii, Albańczycy mogliby być jedną z lepszych ekip.
Piątek był zdecydowanie najmniej udanym dniem festiwalowym. Z założenia miał to być dzień, a właściwie wieczór, do tupnięcia nóżką. I początkowo był. Wnętrze namiotu, w którym odbywała się impreza zmienił nieco swoje oblicze, gdyż usunięto większość krzesełek dla publiczności. Wszystko po to, by można było tańczyć, lub choćby trochę się pogibać w rytm muzyki. Jako pierwsi na scenę wyszli panowie z grupy Kondi Band, czyli niewidomy wokalista z Sierra Leone, Sorie Kondi oraz urodzony w Stanach Zjednoczonych, ale po rodzicach także Sierraleończyk, „Chief” Boima Tucker, spec od elektroniki. Zespół poszedł w ślady Warszawskiej Orkiestry Sentymentalnej i tak samo, jak oni rozpoczął od swojego najlepszego utworu – „Yeanoh”. Z tym że Kondi Band, w odróżnieniu od Polaków, nie utrzymali wyznaczonego poziomu. Nie było to jednak możliwe, gdyż duet bazuje na prostym patencie – tradycyjna muzyka z anglojęzycznej części Afryki Zachodniej + brzemienia elektro. Z tej mieszanki może wyjść jeden, góra, dwa hity, i one Kondi Band wyszły. Natomiast cała reszta wydaje się wtórnością.
Występ Kondi Band (wcale nie najgorszy w historii wszystkich FSK) i tak był o niebo lepszy od tego, co na estradzie zaprezentował turecki kwintet Baba Zula (Murat Ertel, Levent Akman, Melike Şahin, Özgür Çakırlar oraz Grek Periklis Tsoukalas). O grupie znad Bosforu mówi się, że tworzy unikalne psychodeliczne dźwięki. Zgoda, z tym że do całości obrazu dodałbym jeszcze, że owe dźwięki są nie do wytrzymania. Moje zdanie podzielił spory procent festiwalowej publiczności, co widać było po osobach w pośpiechu opuszczających sale po zaledwie 2-3 numerach zespołu. Efektem tego było to, że występ ostatnich tego dnia artystów, Kolumbijczyków z Meridian Brothers, obejrzała garstka ludzi.
Zwieńczeniem tegorocznego Festiwalu Skrzyżowania Kultur były dwa dobre koncerty. Najpierw wystąpił malijski mistrz kory Ballaké Sissoko z towarzyszeniem francuskiego wiolonczelisty Vincenta Ségala. Potem mieszkająca na co dzień w Barcelonie, zaś pochodząca z Sahary Zachodniej, wspomniana wyżej wokalistka Aziza Brahim wraz ze swym hiszpańskim zespołem. W obu przypadkach się nie zawiodłem, choć od pani Brahim oczekiwałem czegoś w rodzaju wisienki na torcie, czyli występu, o którym mówić będzie się po latach, tak jak po koncertach Boubacara Traoré, Salifa Keity, Youssou N’Doura, Calypso Queen, Djivana Gasparyana czy Mahmouda Ahmeda po poprzednich edycjach. Takiego efektu wow! nie było, co nie znaczy, że Aziza nie spodobała się publiczności. Piosenkarka ta, grająca także na bębnie tbal, słusznie przejęła tytuł królowej sahrawi po zmarłej 2 lata temu Mariem Hassan, niemniej z pewnością nie jest to jeszcze pierwsza liga światowej muzyki world.
Podsumowując tegoroczną edycję Festiwalu Skrzyżowanie Kultur, śmiało mogę powiedzieć, że była ona udana. Eksperyment z „tanecznym” piątkiem… no cóż, jeśli nie spróbujemy, to nie ma szansy dowiedzieć się, że przykładowo na takie imprezy nie pasuje muzyka psychodeliczna. Osobiście zrezygnowałbym z paneli dyskusyjnych i warsztatów muzyczno-tanecznych na rzecz tego, by festiwal odbywał się od poniedziałku do niedzieli włącznie i składał się jedynie z koncertów.
Nazwisk gwiazd, które chciałbym zobaczyć na FSK w przyszłości nie wymienię, gdyż i tak Maria Pomianowska wraz ze swoim sztabem nie bierze ich pod uwagę.
Jako ilustrację dzisiejszego wpisu wybrałem utwór Kondi Band „Yeanoh”.
Autorem zdjęć jest Jarosław Molski (zamieszczono je za zgodą autora)