W te wakacje miałam okazję zwiedzić wiedeński Shonbrunn, a kilka lat temu – paryski Wersal. Jednak jakkolwiek z historią
jestem jak najbardziej za pan brat, to nie do końca jest tak ze zwiedzaniem. Mogę bez problemu powiedzieć, jacy królowie panowali w pałacu i tego typu podobne rzeczy, ale chodzenie z jednej sali balowej do drugiej – z czego wszystkie są identyczne – nie należy do moich
ulubionych rozrywek. Po prostu nazwisko Marii Antoniny także nie było mi obce. Wiedziałam sporo o rewolucji francuskiej,
a także o tym, jak królowa skończyła. Jasne jest, że po lekturze książki jej poświęconej wiedza moja jest o wiele obszerniejsza –
jednak czy Maria Antonina przestała być dla mnie wyłącznie nazwiskiem? Dziesięcioletnia arcyksiężniczka habsburska Maria Antonina
dowiaduje się, że pewnego dnia ma poślubić delfina Francji, który kiedyś zostanie Ludwikiem XVI. Jednocześnie spełni najambitniejsze
polityczne plany swojej matki, cesarzowej Austrii. Dziewczynka zaczyna przechodzić liczne przemiany – w wyglądzie zewnętrznym,
w wykształceniu i wielu innych kategoriach – aby po kilku latach wyruszyć do rozplotkowanego i rozwiązłego Wersalu.
Czy sprosta oczekiwaniom swojej matki, króla i poddanych? Niejedna osoba polecała mi Marię Antoninę i niejedną opinię wyrażaną w samych superlatywach miałam okazję przeczytać.
Nic więc dziwnego, że miałam na dzieło pani Grey nieziemską ochotę! Czemu więc zwątpiłam w nie, kiedy je wreszcie dorwałam?
Jakże niesłusznie. Z Wiednia do Wersalu okazała się być jedną z lepszych książek, jakie przeczytałam w tym roku! Maria Antonina ma przede wszystkim niesamowity klimat.  Pałace, służba, etykieta na wersalskim dworze, odpowiedzialność wydania na świat dziedzica tronu.
Książka ta jest swego rodzaju pociągiem do osiemnastowiecznego Wersalu – z początku wygląda się celu podróży,
ale im bliżej końca, tym gorętsze stają się modlitwy, aby nigdy się nie skończyła. Juliet Grey całkowicie i bezpowrotnie skradła moje serce.
Już dawno nie czytałam żadnej książki, która by z taką siłą sprawiła, że cała moja doba staje się nieustającym wołaniem „proszę o więcej!”.
Myślałam o Marii po przebudzeniu, potem cały dzień w szkole, a następnie kosztem ryzyka złych ocen i niewyspania się czytałam do późnej, jak na środek tygodnia, nocy. A niemal równie mocno, jak nie mogłam oderwać się od książki, nie potrafiłam znieść myśli, iż moja nowa
przyjaciółka – Maria Antonina – skończy, jak skończy. Nieczęsto spotyka się takie postacie w literaturze! Antonina, choć przez większą część powieści młodsza ode mnie, wykazuje się niezwykłą dojrzałością. Mimo że nie zna odpowiedzi nawet na połowę swoich pytań, robi wszystko, czego oczekuje od niej matka. Stara się zadowolić Austrię oraz swoich nowych poddanych we Francji. Jakkolwiek stosunki z mężem nie układają jej się najlepiej, za wszelką cenę próbuje je wyprostować. I jednocześnie zachowuje się jak zwykła nastolatka: tęskni za domem, czuje się samotna, i przeciążona odpowiedzialnością. Uwierzcie, że nie sposób jej nie polubić! Jeśli macie jakąś receptę na możliwość oderwania się, choć na chwilę od książek o Marii Antoninie, dawajcie znać. Przyda mi się to teraz, gdy czeka mnie dużo nauki i innych pilnych spraw.
Rzecz jasna najchętniej przeniosłabym się teraz do sal, w których rezydowała Antonina; do ogrodów, którymi spacerowała.
Ale że nie ma na to sposobu, mogę tylko przeczytać dwie kolejne części trylogii Juliet Grey.
Gorąco polecam!
(http://wpapierowymswiecie.blogspot.com/)

Dodaj komentarz