SŁÓW KILKA O „DISGRACE”

/czerwiec   2006/

Polska „HAŃBA” jest jednym ze znaczeń „DISGRACE” i mamy jej w książce sporo, a może ściślej wiele HAŃB równoległych czy też wiele różnych HAŃ wielu różnych ludzi. Te proste, rzucające się w oczy „HAŃBY” to napiętnowanie, a właściwie strach przed napiętnowaniem tak
Melanie jak też Davida czy Lucy. Lecz HAŃBĄ okrywa się też Petrus /nomen omen/ postępując, jak jego „protoplasta” św. Piotr wobec Jezusa.
A czyż HAŃBĄ nie plami się systematycznie Bev Shaw,  mordując, Bogu ducha winne, zwierzaki? Przecież jej plugawe „zbliżenia” z utytłanym moralnie Davidem wskazują na jej degrengoladę. Czyż kat lub grabarz nie są potrzebni w  społeczeństwie? Oczywiście są, lecz czynności przez nich wykonywane niewątpliwie kaleczą ich serca i dusze. A dalej: czyż David, specjalnie pokonujący setki kilometrów, by złożyć plugawąi plugawiącą wizytę Isaacsom, nie kieruje się chęcią ZHAŃBIENIA ich domu, a w tym szczególnie   młodszej siostry MELANIE imieniem /nomen omen/ DESIRE. A wreszcie, HAŃBA zakłamanego środowiska uniwersyteckiego, które, odcinając się od Davida, ratuje własny tyłek.
Ofiarowywana „pomoc”, pod warunkiem jego publicznego upokorzenia się, poniżającej   samokrytyki, przypominająca wypisz-wymaluj sądy partyjne, w PRL-u, w latach 1955-8, nad   towarzyszami, którzy „zbłądzili”, ma na celu wybielenie siebie przez komasację zła w koźle  ofiarnym – Davidzie.  Wynika też z tego HAŃBA GENERACYJNA, pokolenia „starych” –   pedagogów, wobec „młodych”  –  studentów. I tak dochodzimy
do HAŃBY najistotniejszej w tej  książce: to HAŃBA ludzkości wynikająca z przyzwolenia na APARTHEID. Rodzina Isaacs, prostytutka Soraya, Petrus, gwałciciele, jak również Bev Shaw to CZARNI. Szczególnie drastycznie ujmuj to autor przedstawiając motywacje postępowania
gwałcicieli.

Przejdźmy teraz do drugiego znaczenia DISGRACE. No cóż: GRACE – to wdzięk, lecz również  ŁASKA; stąd DISGRACE to brak łaski, dyskomfort z braku Bożej Łaski. Tu kulminacyjnym punktem jest rozmowa starego Isaacsa z naszym bohaterem.
Przy końcu rozmowy jeszcze świta nadzieja, iż David skorzysta z Bożej Łaski, lecz okazuje się płonna. David się nie zmieni.

Czas zająć się Davidem: czy jest „zły”  czy  „dobry”?  Problem ten stawiał wcześniej Durenmatt /umlaut/ w „Kraksie czyl  Przygodzie Pana Trapsa”. Tak jak Traps, David jest uczciwym, godnym   obywatelem  /według siebie i swego środowiska/.
Dopiero KRAKSA ujawnia względność ocen. Tu, ten ustatkowany, 52-letni profesor, prowadzący ustabilizowany tryb życia /wykłady, pisanie książki o Byronie, systematyczne odżywianie się, wizyty w teatrach, u znajomych jak również w burdelu/ powinien wzbudzać naszą sympatię. Jednakże, już od pierwszych stron autor stwarza nam możliwość zdemaskowania tego zakłamanego konformisty, który prowadzi życie miłe, gładkie, aż obłe. Jego wykłady są nudne, nieciekawe, nijakie, a zainteresowania naszego bohatera są żadne lub podejrzane.
Tak jest chociażby z Byronem, którego jedynie związek seksualny z prowincjuszką interesuje Davida, bo przypomina mu jego  wyczyny erotyczne z dwiema żonami, z prostytutką, z sekretarką, ze studentkami, a nawet ze starą brudną Murzynką. Dalej, alarmujące dla czytelnika jest śledzenie prostytutki, zaś szantaż  egzaminacyjny Melanie dopełnia obnażenia jego
osobowości.

Niestety, Davida nic nie może uratować. Pana Trapsa złamał emerytowany prokurator z  kolegami, a David z lubością nurza się w moralnym rynsztoku i nigdy nie zrezygnuje ze swoich racji, bo napełnia go samozadowolenie. Co gorsza, sam będąc sobkiem, egocentrycznym odludkiem, przypisuje sobie prawo sądzenia innych, ingerowania w ich życie np córki, a nawet prostytutki Melanie.
Skompromitowany bankrut życiowy chce ustawiać życie 22-letniej córki, którą nigdy dotąd się nie zajmował.
Gdy wreszcie ciężarna córka oddycha z ulgą z racji jego wyjazdu, to cieszyć się może tym niedługo. Wesz wraca i bijąc w twarz Murzynka, odnawia konflikt rasowy. Najtragiczniejsza, symboliczna jest ostatnia scena, gdy z ostatniego stworzenia zdolnego do pozytywnego w stosunku do niego uczucia, czyli psa,   robi baranka ofiarnego, odrzucając łaskę Bożą dającą możliwość zmiany dotychczasowego postępowania. Pozostaje hardy i bezwzględny,niezłomnie pewny swoich racji, niezdolny do jakichkolwiek uczuć, a tym bardziej kompromisów. A HAŃBĄ nie jest to co spotkało jego czy   jego córkę, lecz jego życie.

Tak, tytułowa HAŃBA to BYT, jako egzystencja, białego inteligenta w czasach apartheidu; bo HAŃBĄ ludzkości jest jakakolwiek DYSKRYMINACJA.

Jeszcze słowo o imionach: MELANIE – to czarny, DESIRE – pożądanie, ISAAC – radosny, PETRUS – skała, POLLUX  – od polucji, a /przekornie nazwany/ nasz bohater DAVID – ukochany /chyba   sam przez siebie/. Przypomina mnie się, czytana we wczesnej młodości, „Uroda Życia”   Żeromskiego, gdzie „obficie” puszczająca się bohaterka nazywała się Ewa Pobratymska.

Dopisek po paru dniach, 3.07.2006.

„HAŃBA”  wymaga w języku polskim DATIVUS  /celownika/  – komu?,  czemu?. Więc HAŃBA wszystkim, wszystkim bez wyjątku, za tolerowanie egzystencji takiej mściwe MENDY. Odnosi się to do wszystkich przypadków tolerowania MEND, bez względu na czas i  miejsce.
Przeto BÓG i HISTORIA przypiszą HAŃBĘ współczesnym Polakom za tolerowanie MENDY Kaczyńskiego, pamiętliwego, ziejącego nienawiścią /Biedny Mietek/. Póki MENDA pęta się po ziemskim padole, póty wszyscy muszą drżeć przed niezawinioną HAŃBĄ.

Wojciech Golebiewski

hanba-Coetzee

Dodaj komentarz