Uważam się za osobę otwartą. Potrafię docenić różnorodne gatunki muzyczne, filmowe czy literackie. Chętnie eksperymentuję zapoznając z kulturą alternatywną. Niestety, Vapour Trails, pomimo niezliczonej ilości przesłuchań ich debiutanckiej płyty, w ogóle do mnie nie trafia. Zespół miał podobno „łączyć drapieżne gitarowe granie z pulsującym rytmem”, ale jak dla mnie to wywołuje jedynie drapieżny, pulsujący ból głowy. Cieszy, że wcześniej znani pod nazwą PTR muzycy odnieśli tyle sukcesów w radiowej Trójce oraz, że podróżowali po Europie, koncertując. Niestety, nie mam zamiaru uginać się tutaj pod presją ich sukcesów i zbaczać z kursu moich prywatnych wrażeń.

A wrażenia są takie, że to wszystko już było, że nudno i bez charakteru. Dokładnie takie, jak sama okładka płyty przedstawiająca do bólu symetryczną drzewną aleję w tej szarej porze doby, które nie można już nazwać dniem, ani jeszcze nocą. Czas bez wyrazu, nijaki. „Drapieżne gitarowe granie” to niemal w każdym utworze dość smęcąca rytmika, która przypomina rozleniwienie na haju. Chwile, w których zespół przyspiesza wydają się dramatycznym zerwaniem ranionego na sawannie zwierza, który wie, że jeżeli nie pobiegnie szybciej zostanie pożarty. Sęk w tym, że ranne zwierzę nigdy nie wychodzi cało z opresji, a zostaje obiadem tego silniejszego, który je goni.

Ale uważny zwierz nigdy nie powinien dać się zranić, powinien bacznie obserwować zagrożenia. Trudno to jednak robić, gdy człowiek skupia się na tym w jakim języku śpiewa, pamiętając, jak układać usta, żeby było bardziej po amerykańsku albo wyspiarsku (nie jest to jasne). Ach czuć, czuć wybitnie, że wokaliście to udawanie Kurta Cobaina nie wychodzi, że lepiej sprawdziłby się w czymś mniej bliskim mimozie, w czymś bardziej dynamicznym wyrazistym. W obecnej konfiguracji bowiem najsłabszym elementem kolejnych utworów jest właśnie wokal, który po prostu nie przebija się przez tę smętną falę muzycznej depresji (muszę tutaj wyłączyć pierwszy z utworów „This Time Around”, który faktycznie dodaje człowiekowi energii, a słuchany w samochodzie po prostu zmusza do wciśnięcia pedału gazu oraz czwarty, „Anne”, który co prawda najbardziej brzmi jak coś, co słyszałam już bilion razy, ale depresji nie można mu zarzucić).

Było już pastwienie się nad „drapieżną gitarą”, teraz trochę „pulsujących rytmów”. Są, a jakże, elektroniczne dopełnienia w postaci wątków głównych z Nintendo oraz filmów z czasu, gdy science fiction dopiero raczkowało. Jeżeli „alternatywny” oznacza miszmasz wypłowiałych chwytów zebranych z ostatniej połowy wieku, to zadanie zostało wykonane. Być może, gdyby warszawskie trio pozostało przy tej rockowej nucie z nudnawym, ale jednak w jakiś sposób poprawnym wokalem, odrzucając elektronikę, która po prostu dodatkowo wysysa energię całej płycie, byłoby lepiej. A tak?
Tak jestem na nie.

Nie oznacza to jednak, że Vapour Trails nie znajdą swoich odbiorców. Z pewnością fani niespiesznego, ginącego w nutach wokalu będą w siódmym niebie. Warszawska grupa przenosi słuchacza w alternatywną przeszłość, a nie wykorzystuje możliwości dzisiejszych czasów, a pomiędzy kolejnymi kawałkami po prostu czuć duszną atmosferę pubu i rozleniwione półleżenie na drewnianym krześle z szumiącym w głowie – może aż nadto – alkoholem. Zaskakuje to wszystko o tyle, że podobno koncerty Vapour Trails to pokazy energii i dynamiki. Po tym zestawie utworów trudno mi w to jednak uwierzyć.
Vapour-Trails

Dodaj komentarz