Seriale powstające we współpracy Marvela oraz Netflixa nieubłaganie zbliżają się do momentu, gdy zostaną one wepchnięte w głąb nisko umieszczonej szuflady, tak aby już nikt nie chciał do nich wracać, a także aby szybko je wymazać z pamięci widza. Brzmi to niezbyt optymistycznie, ale faktem jest, że Disney startując z własną platformą, postanowił na dłuższy czas, a być może już na zawsze, rozprawić się z produkcjami superbohaterskimi, które można było oglądać na Netflixie od czasu pierwszego sezonu Daredevila, który pojawił się w 2016 roku. Informacje o kasacji kolejnych tytułów spływały do nas hurtowo, ponieważ w przeciągu kilku miesięcy poinformowano, że nowego sezonu nie dostanie „Iron Fist”, „Luke Cage” oraz „Daredevil”. Na placu boju pozostali tylko: „The Punisher” oraz „Jessica Jones”.  W tym tekście wezmę na warsztat drugi sezon Punishera, który premierowo ukazał się na Netflixie 18. stycznia.

Zanim zasiadłem do recenzji drugiego sezonu „The Punisher”, jeszcze raz przeczytałem swój tekst odnoszący się do pierwszej odsłony tego serialu. Chciałem sobie przypomnieć co dokładnie mi się w niej podobało, a co należałoby poprawić przed ewentualną kontynuacją. Pierwszy sezon cierpiał głównie na syndromy zbyt dużej ilości odcinków, które ciężko było wypełnić interesującą treścią (co jest często zmorą Netflixowych produkcji) oraz przesadnego ograniczania potencjału, jaki drzemie w postaci Franka Castle’a. Nie oszukujmy, nikt nie oczekuje od takiej postaci rozważań na temat ludzkiej egzystencji czy moralności, a czystej, pozbawionej granic rozrywki, w której dominują tysiące wystrzelonych pocisków i tysiące litrów wylanej krwi. Ciężko w to uwierzyć, ale drugi sezon popełnia identyczne błędy, które zostały popełnione w sezonie pierwszym. Nie wiem jak to jest możliwe, ale autentycznie drugi sezon to kopia sezonu numer jeden pod względem błędów i konstrukcji fabularnej, ale niestety z gorszym skutkiem. Kto bowiem nie idzie do przodu, ten się cofa. Najjaśniej świecącą gwiazdą tego widowiska nadal jest tytułowy bohater. Frank Castle to samiec alfa z krwi i kości, który bojowymi okrzykami, niesamowitym przygotowaniem fizycznym oraz charyzmą, jest w stanie zachwycić widza sekwencjami brutalnej rozrywki.

Rola Punishera pasuje do Johna Bernthala jak garnitur uszyty przez najlepszego krawca na świecie. Problem w tym, że postać ta jest skutecznie ograniczana przez scenarzystów, co jest dla mnie kompletnie niezrozumiałą decyzją. Punisher jest najbardziej przyziemną postacią ze wszystkich superbohaterów, którzy doczekali się serialu o sobie. Jego najpotężniejszą supermocą nie jest kuloodporne ciało, świecąca pięść czy niesamowity słuch, ale motywacja. Motywacja do pomszczenia tego, co stało się z jego rodziną. Działa to skutecznie na moją wyobraźnię, bo jego ból, cierpienie i tęsknota za najbliższymi udziela się również i mi, co sprawia, że mu kibicuję, a każdy cios wymierzony w osoby odpowiedzialne za taki stan rzeczy, ma ciężar emocjonalny zarówno Franka Castle’a, jak i mój. Skoro czuć taką chemię między głównym bohaterem, a widzem, to jakim cudem cały czas coś jest nie tak z tym serialem? Też mnie to zastanawia. W pierwszym sezonie dopiero w końcowych kilku odcinkach, scenarzyści w końcu spuścili ze smyczy narwanego Punishera, który mógł w końcu załatwić swoje sprawy po swojemu. Ten fakt sprawił, że w ogólnym rozrachunku naciągnąłem ocenę do 8/10, bo powierzyłem twórcom duży kredyt zaufania, że w kolejnym sezonie w końcu Frank dostanie wolną rękę i nie będzie sztucznie hamowany. Pierwszy odcinek jeszcze bardziej nakręcił moje oczekiwania. Punisher wiedzie spokojne życie z inną tożsamością, ale to nie spowodowało, że jego agresywna i bezlitosna natura została spacyfikowana. Wtedy poznajemy również Amy, która wpadła w kłopoty, a jej jedyną szansą na przeżycie jest nikt inny, jak Frank Castle.

Tutaj według mnie leży istota problemu tego serialu. Nikt nie umie umiejętnie rozpakować ciągle tykającej bomby z napisem „The Punisher”. W zamian otrzymujemy trzymanie tej postaci na krótkiej smyczy, która na przestrzeni całego, drugiego sezonu uciekła z tej smyczy kilkukrotnie, ale widzowi i tak zostawały wysyłane sygnały, że to tylko chwilowy wybryk i zaraz wszystko wróci do normy. Niestety tak się przeważnie działo. Szkoda, że twórcy serialu nie mieli odwagi, by w pełni zaufać Punisherowi i skupić 100% uwagę widza na jego przemyśleniach, jego sposobie działania i wynikających z tego konsekwencjach. Nie rozumiem dlaczego tak charyzmatyczną postać już drugi raz scenarzyści postanowili przyspawać do innej osoby w serialu. W pierwszym sezonie, większość czasu ekranowego spędziliśmy w duecie Castle-Micro, który w drugim sezonie został zamieniony na Castle-Amy. Najgorsze jest to jednak to, że wspomniana Amy nie wzbudzała u mnie żadnych emocji, ani negatywnych ani pozytywnych. Przez 13 odcinków nie dowiedzieliśmy się absolutnie nic o jej przeszłości, a problemy, w które się ona wplątała, w pewnym momencie były tylko wystającym z ziemi kołkiem, o które główny bohater się potykał, gdy chciał zająć się sprawą Billy’ego Russo. Tutaj wracamy do nieszczęsnej kwestii ilości odcinków. Nie da się ukryć, że wątek Amy oraz ścigającego ją pastora Johna, który został wynajęty przez rodzinę Schultzów, został dodany tylko i wyłącznie, aby zapełnić te 13 odcinków. Tylko po co? Spowodowało to tylko wprowadzenie do serialu 4 nowych postaci, które nie mają poświęcone nawet jednego odcinka, dzięki którym moglibyśmy je lepiej poznać, a ich motywacje z perspektywy czasu wydają się być mocno naciągane i nieodpowiednio uargumentowane. Wszystko to, aby zlepić postać Punishera z Amy, których dialogi i interakcje nie obchodziły mnie, gdy w perspektywie pojawiła się wizja ponownej konfrontacji Franka z Billy’m Russo. Wprowadzenie Amy do życia Castle’a miała pokazać, że nie jest on bezrefleksyjnym robotem i ciągle jest w stanie odwzajemniać czyjeś zaufanie, być może nawet objąć ją ojcowskim uczuciem. Oczywiście, ma to uzasadnienie i nie miałbym nic przeciwko, gdyby ta postać nadal znajdowała się w kręgu znajomych Punishera, ale Amy przyniosła ze sobą sprawę Schultzów, która była po prostu nudna i zbyt rozciągnięta w czasie. Najbardziej ciekawiła mnie osoba pastora Johna, który miał zarysowany jakiś profil psychologiczny oraz motywację, ale jednak ciągle za mało o nim się dowiedzieliśmy, żeby był on punktem przełomowym fabuły przedstawionej w drugim sezonie. Myślę, że dużo więcej przyjemności czerpałbym, gdyby zwiększono ilość dialogów Castle’a z Curtisem, którego znamy już z pierwszej części. Obaj mają przede wszystkim wiele wspólnych tematów do rozmów, wspólne doświadczenia wojenne czy przeszłość związaną z Russo. Sceny z tą dwójką były miłym urozmaiceniem w tym sezonie i szkoda, że nie zostało to pociągnięte na większą skalę.

Trzeba w końcu wspomnieć też o Billy’m Russo, którego powrót elektryzował fanów w przedpremierowych grafikach oraz trailerach. Stanowił on ważną część fabuły w pierwszym sezonie „Punishera” i wypełniał on przygotowaną dla niego przestrzeń bardzo dobrze. Jednym z powodów, dla którego z przyjemnością wspominam pierwszy sezon, jest właśnie postać Russo. Została ona dobrze rozpisana, nieźle zagrana, a wszelkie interakcje na linii Billy-Frank powodowały, że można było wyczuć między nimi napięcie i szeroką paletę emocji, od braterstwa oraz lojalności w związku z ich przeszłością wojskową, do szczerej niechęci, z powodu działań Russo. Pierwszy sezon kończy się sceną na karuzeli, w której odnosi on wiele ran i trafia do szpitala. Spodziewałem, że pokiereszowana twarz Billy’ego będzie punktem zapalnym do ponownej konfrontacji z jego oprawcą. Byłoby to niesamowitą okazją do pokazania nowej odsłony tej rywalizacji i być może nawiązania do odwiecznej walki, którą można było zobaczyć np. w „Daredevilu” pomiędzy Mattem Murdockiem i Kingpinem. Niestety silenie się na zapełnienie 13 odcinków spowodowała, że przez ponad pół drugiego sezonu, oglądamy poszukiwanie własnej tożsamości przez Russo, którego twarz wygląda rozczarowująco dobrze, jak na skalę obrażeń, które zafundował mu Punisher. Billy walczy o odzyskanie pamięci i chęci do dalszej egzystencji, co ma zapewnić mu doktor Krista, psychoterapeuta. Tak, to kolejna nowa postać, która zostaje przedstawiona widzowi oraz kolejna, nowa postać, która jest mu zupełnie obojętna, a paradoksalnie jest jedną z głównych bohaterów w całej intrydze. Między Kristą, a Billy’m zawiązuje się niezrozumiała dla mnie relacja, która mocno odbija się na atrakcyjności Russo jako antagonisty. W pierwszym sezonie był on silną osobowością, dzięki czemu mógł stać się równorzędnym rywalem dla Punishera. Konfrontacje słowne, a także zbrojne między Punisherem oraz Billy’m napędzały akcję w pierwszym sezonie i można było w nich wyczuć ciągle rosnące napięcie, które udzielało się również widzowi. W tym sezonie jednak Russo został obdarty z wszelkiej tajemniczości za pomocą nieudanego wątku z utratą pamięci, beznadziejnie rozpisanej relacji z Kristą, a także zupełnie niezrozumiałych decyzji, które podejmował na przestrzeni rozwoju jego historii. Jak II sezon „The Punisher” miał być satysfakcjonujący, skoro nie ma w nim interesującego antagonisty? Tak się nie da.

Kończę już to znęcanie się nad tym serialem. Jestem cholernie rozczarowany, że „The Punisher” prawdopodobnie zniknie z małego ekranu w takim stylu, a właściwie bez stylu. Wątpię, żeby postanowiono zamówić jeszcze jeden sezon, skoro nie dostał go „Daredevil”. Mam wrażenie, że postać Punishera nie została do końca wykorzystana i więcej satysfakcji można było uzyskać, gdybyśmy otrzymali dwa, równe, ośmioodcinkowe sezony, które eksplorowałyby bezkompromisowy styl Franka Castle oraz zagłębiały się w psychikę samego bohatera, a nie rozkładały ciężar na 3547 bohaterów, których losy w ogóle nas nie obchodzą. Dobrze, że twórcy serialu pozwalali sobie na dużo brutalności, krwawych strzelanin oraz agresywnych walk wręcz, ale to wciąż za mało, aby mnie zadowolić. Widzowie są już bardzo wybredni, ponieważ od 3 lat dostawali regularnie sezony „Daredevila”, „Jessici Jones”, „Luke’a Cage’a”, „Iron Fista” oraz „Punishera”. O ile można było wybaczyć pewne braki na początku, ponieważ dla wszystkich było to coś nowego i świeżego, tak na tym etapie wymagania mocno wystrzeliły w górę. Drugi sezon „The Punisher” nie jest złym serialem, ale razi mnie to, że powiela te same błędy, które zgłaszano przy recenzjach pierwszej części jego przygód. Otrzymaliśmy kalkę tego, co działo się wcześniej, ale tym razem zabrakło porządnego antagonisty i interesującej historii. Z całego serialu zapamiętam tylko jedną rzecz – Johna Bernthala jako Punishera. Dostarczył mi on mnóstwo męskiej rozrywki, pełnej ciosów, strzałów oraz bojowych krzyków, w których przez skórę wyczuwało się nienawiść, ogromną motywację i pasję. Szkoda, że tak rzadko miał on możliwość pokazania prawdziwego „ja” bez 30 osób, które próbują mu wyperswadować innego rozwiązanie. Punishera w trybie combat mogę oglądać 24/7. Szkoda, że nikt nie wpadł na to, żeby w serialu o jego osobie, w pełni poświęcić mu uwagę. Co za marnotrawstwo. Shame on you.

Dodaj komentarz