Rodzina Crainów zamieszkała niegdyś w pewnym domu na wzgórzu. Rodzice zamierzali go wyremontować (ona tworzyła projekty, on „wprowadzał je w życie”), sprzedać, a za zysk postawić wreszcie swój wymarzony „dom ostateczny”. Wkrótce okazało się jednak, że dom wobec nich i piątki ich dzieci ma inne plany. Prawie wszystkim udało się uciec, ale jedna osoba została w domu na zawsze – a w reszcie rodziny dom pozostał na zawsze w głowach.
Znacie te wszystkie horrory, w których rodzina wprowadza się do nawiedzonego domu, walczy z duchami, czasami ojciec próbuje wymordować całą swoją rodzinę, a na koniec uciekają i odjeżdżają w stronę zachodzącego słońca? Potem pojawia się napis THE END i napisy końcowe, a my cieszymy się, że bohaterom udało się przeżyć. Wiecie jednak, czego nigdy takie filmy nie pokazują?
Tego, co działo się później.
Bo to przecież nie tak, że nad takimi wydarzeniami przechodzi się do porządku dziennego. Że dzieci zapominają o duchach, które ich dręczyły, a rodzice są w stanie zapewnić im później normalne życie. Oczywiście, nie jest to niemożliwe, ale zdrowy rozsądek podpowiada, że podobne przeżycia muszą zostawić ślad na psychice, zwłaszcza dziecka. I to właśnie dzieje się w „Nawiedzonym domu na wzgórzu”, za co mam do tego serialu spory szacunek.
W serialu podążamy za piątką rodzeństwa, które w dzieciństwie mieszkało w domu na wzgórzu, a także za ich rodzicami. Początkowe odcinki opowiadane są z perspektywy każdego z członków rodziny osobno, pozwalając nam powoli ułożyć sobie całą fabułę w głowie i dopasować jej poszczególne elementy. Akcja toczy się dwutorowo: mamy sceny z teraźniejszości, gdy dzieci są już dorosłe, i z przeszłości, gdy wciąż mieszkały w nawiedzonym domu. Przejścia między jedną płaszczyzną czasową a drugą są płynne i ciekawe, i generalnie dobrze się to ogląda.
A skoro już jesteśmy przy aspektach technicznych tej produkcji, nie sposób nie wspomnieć o jej ogromnym atucie, jakim jest praca kamery. Jest naprawdę niesamowita! Zwłaszcza w odcinku szóstym możemy oglądać długie ujęcia bez cięć, gdy kamera podąża za poszczególnymi członkami rodziny, kręci się w kółko i cały czas jest w ruchu. Efekt był po prostu świetny.
Wracając jednak do samej historii i bohaterów: mamy tutaj Steve’a (Michiel Huisman), najstarszego z rodzeństwa, który dorobił się na sprzedaży historii o nawiedzonym domu, chociaż sam nigdy w to nie wierzył, a matkę i swoje rodzeństwo uważa za wariatów. Mamy Shirley (Elizabeth Reaser), która po opuszczeniu nawiedzonego domu niejako przejęła opiekę nad rodzeństwem i stała się maniaczką kontroli. Mamy Theo (Kate Siegel), dziewczynę z niezwykłym darem, która nie potrafi otworzyć się na ludzi. Mamy wreszcie najmłodszych bliźniaków, Nellie (Victoria Pedretti), która nawet jako dorosła widuje się z psychoanalitykiem, bierze leki i cierpi na paraliż senny, oraz Luke’a (Oliver Jackson-Cohen), który przed horrorem z dzieciństwa uciekł w narkotyki. Wszyscy oni są w jakiś sposób naznaczeni tym, co musieli przejść jako dzieci, i wszystkimi konsekwencjami, jakie niósł ze sobą pobyt w nawiedzonym domu, jak choćby faktem, że wychowywała ich później ciotka. Cała piątka aktorów poradziła sobie ze swoimi rolami bardzo dobrze, byłam zwłaszcza zachwycona postacią Nellie – na jej twarzy było zawsze widać tyle emocji. Poza tym podobała mi się też postać Theo; największe wrażenie zrobiła na mnie chyba w scenie, gdy tłumaczyła Shirley, co poczuła, gdy dotknęła leżącego w domu pogrzebowym siostry martwego ciała.
Mówiąc o postaciach, nie sposób zapomnieć też o aktorach grających role rodziców – Carli Gugino jako matce, Olivii, oraz Henrym Thomasie i Timothym Huttonie jako młodszej i starszej wersji ojca, Hugh. Prawdę mówiąc jednak, przy postaciach dzieci rodzice bledli odrobinę w tej historii, zwłaszcza ojciec. Brakowało mi odrobiny głębi w jego historii, jakiegoś lepszego uzasadnienia faktu, że tak bardzo odsunął się od dzieci po opuszczeniu nawiedzonego domu. Kilka zdań na ten temat w ostatnim odcinku o trzymaniu drzwi nie do końca mnie usatysfakcjonowało.
Czym więc właściwie jest ten serial – horrorem czy melodramatem?, można by zapytać. Jest trochę jednym i drugim. Z jednej strony to niewątpliwie horror. Mamy tu przecież nawiedzony dom, po którym krążą duchy. Poza tymi widocznymi na pierwszy rzut oka jest ich tu mnóstwo również w tle wydarzeń. Podczas seansu polecam uważnie patrzeć na drugi plan, bo często można tam znaleźć elementy, których nie powinno tam być. Czające się w rogu ekranu postaci, odbicia w lustrach i szybach czy wreszcie odwracające głowy posągi to drobiazgi, których można nie zauważyć, bo serial nie wskazuje ich czerwoną strzałką i nie zwraca na nie uwagi na przykład głośną muzyką – one po prostu są w tle dla uważnych widzów do znalezienia. Ale kiedy już się je zauważy, bardzo dobrze wpływają na klimat grozy w całym serialu. Ten klimat zresztą moim zdaniem jest całkiem niezły i trzyma w napięciu przez większość odcinków, tylko czasami dostając lekkiej zadyszki. Gdyby skrócić serial o odcinek, może dwa, pewnie wyszłoby to na dobre tempu opowieści, bo w okolicach siódmego odcinka momentami zaczynało się dłużyć, generalnie jednak było niepokojąco i momentami strasznie.
Z drugiej jednak strony, „Nawiedzony dom na wzgórzu” poświęca dużo czasu swoim postaciom i ich psychice. Mocno skupia się na efektach mieszkania w nawiedzonym domu, na radzeniu sobie z traumą i na relacjach międzyludzkich, bo nawet te między braćmi i siostrami nie są łatwe, nie mówiąc już o tych łączących rodzeństwo z ojcem. „Nawiedzony dom na wzgórzu” nie jest więc jedynie prostym, tanim horrorem straszącym widokiem „pani z krzywą szyją”. Przede wszystkim straszy wizją piątki dzieci, dla których traumatyczne wydarzenia z dzieciństwa miały wpływ na całe ich dorosłe życie. Autorzy serialu łączą w całość horror z dramatem rodzinnym i wychodzi im to całkiem nieźle.
Serial warto oglądać uważnie: niektóre sceny z jego początku mają znaczenie w późniejszych odcinkach. Jestem pod wrażeniem, jak niektóre szczegóły ładnie potem ułożyły się w całość i rozwiązały, nawet jeśli niektórych rozwiązań się spodziewałam (na przykład tego z domkiem na drzewie). Nie chodzi o to, że jestem taka przenikliwa, a raczej o to, że serial zmusił mnie do uważnego oglądania i zastanawiania się nad każdym szczegółem, który mi „nie grał” i wydawał się nie na miejscu. Bo potem często okazywało się, że było tak celowo. Że to wcale nie był przypadek czy błąd twórców serialu. Duży plus za to, bo uwielbiam, kiedy przy serialu trzeba pomyśleć, a potem i tak na koniec myśli się „Aaa, więc o to chodziło!”.
Niewielkim zgrzytem w ogólnym odbiorze „Nawiedzonego domu na wzgórzu” jest, moim zdaniem, jedynie zakończenie. Spodziewałam się czegoś innego, to było moim zdaniem trochę zbyt ckliwe, przekreślające ten wcześniej zbudowany klimat horroru. Brakowało mi też trochę wyjaśnień na temat przyczyn takiego stanu rzeczy – dlaczego dom taki był? Dlaczego wszyscy zostawali w nim jako duchy? Co dokładnie miała z tym wspólnego rodzina Hillów? Trochę potraktowano te wątki po macoszemu, żeby w zakończeniu wszyscy chwycili się za rączki i odeszli razem w stronę zachodzącego słońca. Pomijając jednak to drobne niedociągnięcie, mogę stwierdzić, że twórcy serialu wykonali kawał dobrej roboty. „Nawiedzony dom na wzgórzu” mogę polecić każdemu fanowi horrorów, który oczekuje od nich czegoś więcej niż tylko bezmyślnego straszenia jump scare’ami.
„Nawiedzony dom na wzgórzu” jest luźno oparty na książce Shirley Jackson o tym samym tytule, nie jestem jednak w stanie porównać jej do serialu, bo tej pozycji nie czytałam. Czytałam za to, że historia niewiele ma wspólnego z tą przedstawioną w serialu i na pewno ogląda się go dobrze również bez znajomości pierwowzoru. Z książką zapewne również warto się zapoznać, a serial polecam. Bywa straszny, ale skłania też do przemyśleń. Jednym z pytań, które można sobie po nim zadać, jest to, jak daleko rodzice są w stanie się posunąć, by chronić swoje dzieci przed złem tego świata.
Płynąca z serialu odpowiedź może Was zaskoczyć.
Za możliwość obejrzenia dziękuję zazyjkultury.pl i netflix.
Ludka Skrzydlewska