Genius Creations ma świetny wybór arcyciekawych książek, ale to prawdziwa perła. Nie ma przesady w twierdzeniu Arkadego Saulskiego, że to „najlepsza powieść fantasy od wielu lat”. Spotkanie z Siódmym Regimentem z Erei przypomniało mi czasy literackich podróży z Czarną Kompanią, ale nie tylko…

Nie tylko, bo „Taniec Marionetek” jawi mi się niczym nieślubne literackie dziecko Glena Cooka i Terry’ego Pratchetta. Nieznany mi dotychczas Autor opowiada żywiołową historię erejskiego Siódmego Regimentu okupującego z ramienia Króla zapadłą prowincję, kojarzącą się ze znaną nam Irlandią. Banda najemników uformowana w ściśle wojskowe szeregi trzyma pod butem krnąbrnych miejscowych – z lepszym lub gorszym skutkiem. Z reguły gorszym. Dla miejscowych oczywiście.

Antybohaterowie niczym z kart cyklu Cooka pojawiają się ubrani opisani przez Norgaarda, oficera tej armii wyrzutków z wężowymi tatuażami. Opis ten porywa od pierwszych stron, bo ma ten sznyt właściwy mistrzowi ciętego humoru, Pratchettowi. Autor wypowiadając się ustami Isa nieustannie mruga do czytelnika z szelmowskim uśmiechem, wiedząc że odczyta skojarzenia i odniesienia. Jest ich naprawdę sporo, żeby wspomnieć tylko pewnego starego barmana, ulubieńca irlandzkich braci. Nie znaczy to, że dominują – nawet bez popkulturowych inspiracji fabuła aż iskrzy od ciekawych postaci, z którymi szybko się zżywamy. Szelmy, awanturnicy, kreatywny i utalentowany złodziej, szalony naukowiec… wróć, alchemik. Regiment, będąc na służbie korony, nie zaprzepaści przecież okazji do zarobku na boku. Oczywiście w ramach rozsądku – bardzo szeroko pojętego. Szalbierze nie mają tu fantazji Mistrza Haxerlina, ale też działać muszą ostrożnie i w cieniu. W miarę możliwości, a jeśli coś wypłynie… no cóż, ktoś zapewne zginie i raczej nie będzie to osobnik z czarnym tatuażem na prawym przedramieniu.
Skoszarowani w centrum wrzącej prowincji pacyfikuja miejskie uliczki, prawie nie opuszczając granic stolicy Ceallarh – nie dostajemy tu więc od razu epickiej podróży przez kontynenty do źródeł historii jednostki, jak u Cooka. Historia Siódmego Regimentu jest niedługa, zabawna (Baron!) i raczej nie będzie kanwą epopei, co nie znaczy, że kończąc lekturę rozstajemy się z ekhm… bohaterami. Całe szczęście szykuje się kolejny tom, na co miałem nadzieję gdzieś od połowy, zdjęty nagłym złym przeczuciem, że to wszystko. Paradoksalnie więc zakończenie powieści mnie nie zasmuciło, ba nawet nie miałem niedosytu, bo Niziński prowadzi narrację tak, że można by powieść czytać bez końca. Mam nadzieję na wiele kolejnych części.
Jeśli nie epicka podróż, to co? Ano spisek. Pod butem Erejczyków pączkuje kwiat buntu, a pani kapitan bardzo chce dotrzeć do struktur nim dowodzących. Ślady wiążą się z prastarymi wierzeniami i przedziwnymi bóstwami…

Tytułowy taniec – kto jest tu marionetką? Każdy po trochu, bo i wojskowi zależni od rozkazów płynących z góry, odzwierciedlających wolę sił wyższych, i kolejne postaci pojawiające się na caellarhskiej szachownicy, reprezentujące skryte w cieniu postaci większych graczy. Jakby tego było mało, każdy gra tu dla siebie, nie ma mowy o jasnych i prostych do wytyczenia podziałach, strefach wpływu czy stałych grupach interesu. A kto rozgrywa rozgrywających?
W pewnym momencie miałem lekki dysonans – bo jak tu pasjonować się losami okupantów i ich beztroską brutalnością, przecież patrząc na historię Polski powinienem lokować sympatię po stronie bunotwników. Wątek ten został umiejętnie wyjaśniony w miarę rozwoju fabuły, gdy Autor ukazał implikacje społeczno – gospodarcze świata przedstawionego.
Łyżką dziegciu w beczce (przedniego) miodu było dla mnie traktowanie zwierząt – pojawiło się parę scen, które mnie wzburzyły i wywołały niesmak. Nie zaburzyło to jednak do końca odbioru powieści – z nadzieją, że Autor tego nie powtórzy.
Wiele wątków splecionych umiejętnie w linę fabuły, przedstawionych brawurowo, z humorem i bez zwalniania tempa fabuły – Autor zgrabnie prowadzi opowieść, wprowadzając nowe postaci, stopniowo odsłaniając mapę świata i tłumacząc stosunki geopolityczne i gospodarcze (Wolne Morze!). Wszystko to sprawia, że chłoniemy powieść niemalże z wypiekami na twarzy i po zakończeniu czekamy na więcej!
Co do podkładu dźwiękowego – świetnie sprawdził się niemiłosiernie, na okrągło katowany Alestorm. Aye!
Prawdziwa perełka fantasy, z sowizdrzalskim humorem zapowiadająca świetny cykl.
Za egzemplarz do recenzji dziękuję wydawnictwu Genius Creations.

taniec-marionetek-tomasz-nizinski-okladka-finalna4

Dodaj komentarz