Loki wykorzystywany przez anioły do prostych, nieangażujących go zadań za marną wypłatę nareszcie ma okazję rozwinąć skrzydła. Co się jednak wydarzy, gdy naprzeciw Kłamcy stanie bóg, który jak nikt wcześniej wie, jak wykorzystać… technikę przyszłości? I to w skali makro!
Tych kilka absolutnie wciągających opowiastek o Lokim znakomicie uzupełnia luki w jego dotychczasowej historii.
Dowiedz się, co robił Kłamca, gdy byłeś przekonany, że odpoczywał na plaży z drinkiem.
Dzisiaj porozmawiamy o kolejnej części wznawianego przez wydawnictwo SQN cyklu „Cyngla Niebios” autorstwa Jakuba Ćwieka. Jest to kolejny zbór opowiadań, który wyszedł pod tytułem „Kłamca 2.5 Machinomachia”. Jak wskazuje nazwa akcja dzieje się pomiędzy drugim a trzecim tomem, choć można ją przeczytać zarówno po zakończeniu cyklu, gdyż nie jest ciągiem dalszym fabuły. Zresztą jak na razie nie mieliśmy do czynienia z ciągłością, gdyż jak wiadomo dwa poprzednie tomy były również zbiorem opowiadań.
W tym krótkim zbiorze, który ma tylko dwieście stron znajdziemy cztery opowiadania oraz powrót sławnej gry Kłamcianki. Co prawda sam autor jak i wydawnictwo sugeruje, że jest to pewien smaczek dla takich, jak ja pechowców, którzy nie załapali się na pierwszą wersję gry i pełni ona pewien rodzaj smaczku, gdyż nie oszukujmy się, ale papierowe karty ze stron książki mogą się nam szybko pognieść, zgubić no i nie wygodnie będzie się nimi grało. Mi osobiście pasuje takie rozwiązanie, gdyż bardziej chciałam zobaczyć na czym polegała ta gra, jednak osoby, które pragnęły w nią zagrać mogą poczuć się trochę zawiedzione.
„Tak się mówiło?
Kręćka?
Kojot czasem nie był pewien,
co w języku białych ma znaczenie,
a co jest debilnym słowem ułożonym na poczekaniu z lenistwa.”
Przejdźmy zatem do tego co najważniejsze, czyli treści. Tym razem autor serwuje nam cztery opowiadania.
Pierwsze z nich to „ HANDLARZ SNÓW”. W tym bardzo krótkim opowiadaniu mamy szybką akcję rozgrywającą się w hotelu.
Pierwszy bohater, z którym mamy do czynienia okazuje się być Kojotem, dawnym duchem, w którego wierzyli Indianie. Autor od pierwszej chwili przedstawia go jako typowego cwaniaczka, od którego aż czuć pewność siebie. Wykazuje nawet chęć bezinteresownej, ale tylko na pierwszy rzut oka, pomocy. Zagaduje do mężczyzny, który nie potrafi poradzić sobie z hotelowym kluczem magnetycznym, a przy okazji odnajduje w telefonie mężczyzny numer do żony. Po czym rozchodzą się.
Obaj udają się w swoje strony. Kojot spotyka się ze swoim wyznawcą, lecz nim przejdą do rzeczy, dawny bożek wykonuje telefon i usłużnie donosi żonie mężczyzny, gdzie jej wybranek aktualnie się znajduje. Kojot jeszcze nie ma pojęcia, że wpadł w pułapkę boga kłamstw.
Drugi z bohaterów to jak już wspomniałam wyznawca Kojota, który pełni rolę szamana. Dominic Verenton lub Idący-W-Cieniu poprosił swojego boga o pomoc. Jego marzeniem była autonomia Indian w Stanach. W darze od Kojota miał otrzymać Łapacze Snów, które były rozwiązaniem problemów, lecz w tym momencie pojawił się Loki wraz z aniołami i pokrzyżował wszelkie plany.
„Rozpierała go duma.
Nie z powodu samego podrywu, choć ten udał się koncertowo,
a ta iluzja?
Wizja, dźwięki, zapachy, ogarnianie czterech widmowych postaci przy stoliku
i jednej na pierwszym planie.
Do tego interakcja i niezbędne do tego odgrywanie…
Tak, Kłamca mógł być dumny z tego,
jak właśnie elegancko i sprytnie spławił sam siebie,
odbijając sobie dziewczynę.
To był majstersztyk!”
Następne opowiadanie jest idealne na walentynki, szczególnie dla Singli. Dlaczego? A no dlatego, że mamy tu do czynienia z nieszczęśliwie zakochanym aniołem. I nawet jak czytałam to za pierwszym razem, to skojarzyło mi się to z „Miastem Aniołów”, o którym nawet sam autor wspomina. Tylko tyle, że te dwie historie mają wspólny wątek zakochanego anioła w śmiertelniczce, a kończą się zupełnie inaczej.
Zwyczajny wieczór. Loki zamierza spędzić go w klubie, ewentualnie poznać jakąś damę. Po wybraniu odpowiedniego celu zaczyna grę, oczywiście zwycięską. Niestety wszelkie plany nordyckiego Asa niweczy pewien ogromny anioł, który nota bene uważany jest za zaginionego lub zmarłego.
Loki ląduje w szpitalu zbity na kwaśne jabłko przez chorobliwie zazdrosnego anioła i tak zostaje tytułowym Swatem. Jednak jeśli chcecie posłuchać mojej rady, to jeśli kiedyś go spotkacie, to nie zgadzajcie się na to, domyślcie się jak skończyła się ta przygoda…
Powyższe dwa opowiadania, które opisałam są wprowadzeniem do tytułowego opowiadania „Machinomachia”, w której akcja nie zwalnia nawet na sekundę!
„Cały ten wieczór wcale nie był towarzyskim wydarzeniem,
ma które udało się jej wreszcie wyciągnąć swojego nietypowego chłopaka.
Był przykrywką dla kolejnej nadprzyrodzonej sprawy
lub złożonego przekrętu.
Innymi słowy: Kłamca był w pracy.”
Olimpia. Grecja. Rok 426.
Skoro trafiamy di Grecji, to oczywiście stykamy się z greckimi bogami, a także sławnym posągiem Zeusa.
Wszystko zaczyna się od pracy Hefajstosa i Fidiasza nad posągiem najwyższego boga w panteonie. Jednak nie był to zwyczajna rzeźba. Boski kowal stworzył ogromnego robota! Tak robota! I tym pomysłem Ćwiek zdobył moje serduszko w tej części. Absolutnie fantastyczny pomysł i szczerze powiem, że od jakiegoś czasu zastanawiam się czy w starożytności nie było wyższej technologii… ale to nie o tym mieliśmy dzisiaj mówić.
Przenosimy się do dzisiejszych czasów, gdzie Loki wraz ze swoją dziewczyną Jenny wkręca się na wystawę i aukcję pod naswą „Bogowie pośród ludzi”. Ciekawa nazwa, co nie? Właśnie na niej są licytowane starożytne artefakty związane ze zdegradowanymi bóstwami. Oczywiście, jak można było się spodziewać, licytacja zostaje przerwana. Na salę wtargnęły roboty ninja, które ukradły artefakt: „Tarcze Argonautów”.
Tak o to wygląda wstęp do akcji z rodem z filmu „Godzilla”, a przynajmniej tak mi się skojarzyło. Natomiast sam moment aukcji od razu przypomniał mi scenę z filmu „Hellboy 2 Złota Armia”. Szczerze nie mam pewności czy autor miał taki zamysł, aby nawiązywać do tych filmów, jednak znając zamiłowanie Kuby do popkultury, to mocno obstawiam, że mógł mieć to na celu.
Po wielkiej maszynie Hefajstosa, która przypominała Zeusa, aniołów walczących z robotami Ninja i Lokiego ze spółką emocje opadają i zostaje nam ostatnie opowiadanie „Jestem Mike”.
„ – Za długo siedzę w tej skórze – powiedział do siebie. – Ale, cholera,
robię to po to, by wykazać, że…
– … czasem decyzje Pana są błędne? – Archanioł przyjrzał mu się badawczo.”
Mike zostaje przyprowadzony przez swojego kumpla – Carla, na spotkanie byłych bogów, które od razu kojarzy się z AA. Każdy z członków podejmuje się zabranie głosu i zaczyna swoje wystąpienie od „Cześć, jestem (tu wstaw imię). Jestem upadłym bogiem i nie używałem mocy od (wstawić określoną ramę czasową). Następnie rozwija temat, jak to bardzo kusi użycie umiejętności lub mówi o czymś innym.
Nikt oczywiście z zebranych nie przypuszcza, że Mike to tak naprawdę Archanioł Gabriel, a Carl to Loki. Autor opisuje kolejne spotkania, a czytelnik doskonale zdaje sobie sprawę, że zbliża się do końca tego króciutkiej części. Ostatnia opowieść nie wpływa jakoś na emocje, w końcu to Ćwiek zafundował nam w „Machinomachii”. „Jestem Mike” jest domknięciem tej części i przyjemnym opowiadaniem kończącym „Kłamcę 2.5.”
Pamiętam doskonale, jak czytałam Kłamcę za pierwszym razem i każde kolejne opowiadanie zaczynało się nietypowo, przez co cały czas wyczekiwałam pojawienia się Lokiego. Zastanawiałam się, co dawny bóg zaraz wywinie i w jakiej postaci pojawi się tym razem. Teraz bardzo przyjemnie było wrócić do tych historii i pozostaje mi czekać na moją ulubioną część „ Papieża Sztuk”/
W tym wydaniu wraca również Kłamcianka, gra towarzyska. Po wszystkich opowiadaniach znajdziecie instrukcję i opis całej gry oraz karty do wycięcia. Dla mnie to trochę byłoby bolesne wyciąć coś z tej książki, dlatego, ja traktuję ten dodatek jako smaczek, a niekoniecznie karty do gry.