Do kina na Sługi boże poszedłem w poszukiwaniu dobrego polskiego kryminału, którego – pomijając przyzwoite „Ziarno Prawdy” – nie uraczyłem już od bardzo długiego czasu. Coraz częściej można więc usłyszeć stwierdzenie, że w Polce ostatnimi czasy produkuje się tylko dwa rodzaje filmów – ciężkie, szare i często dołujące kino artystyczne, albo komedie romantyczne, które – poza małymi wyjątkami – ani z komedią, ani z romansem mają niewiele wspólnego. To, czego brakuje to pełnokrwiste, dobrze napisane i dobrze skonstruowane kino gatunkowe. Po pierwszych zwiastunach filmu Mariusza Gawryśa można było mieć nadzieje, że oto nadchodzi odsiecz, zadająca kłam moim wcześniejszym stwierdzeniom. Ale czy aby na pewno?
Troszkę mroczniejsze, troszkę cięższe, troszkę obskurniejsze „Anioły i Demony” Rona Howarda – takie było moje skojarzenie po zapoznaniu się z pierwszymi materiałami promocyjnymi filmu. Różnica jest jednak taka, że – przy całej sympatii do stolicy Dolnego Śląska – Wrocław to nie Rzym, a Mariusz Gawryś to nie Ron Howard.
Głównym bohaterem Sług Bożych nie jest amerykański profesor z obliczem Toma Hanksa i syndromem Indiany Jonesa, a gruboskórny, bezkompromisowy, milczący twardziel Komisarz Warski. Gliniarz, który bez ceregieli rozprawia się z mordercami i pedofilami, czego efektem końcowym najczęściej bywa krwawa dziura między oczami. Grana przez Bartłomieja Tope postać, to ten typ bohatera, który od początku do końca filmu, sprawia wrażenie jakby każdego napotkanego osobnika, chciał bliżej zapoznać ze swoją pięścią. Maska obojętności, którą Warski zakłada przed każdym pójściem do pracy, znika tylko na dnie basenu, w którym to bohater może samotnie wykrzyczeć swoją złość i żal do otaczającego go świata.
Po jednej z akcji zakończonej śmiercią podejrzanego, Komisarz otrzymuje odgórny nakaz wizyty u psychologa. W międzyczasie z wieży jednego z Wrocławskich kościołów rzuca się młoda niemiecka dziewczyna. Jej powiązanie z kobiecym chórem gregoriańskim rzuca podejrzenie na szowinistycznego i bogobojnego kościelnego organistę. Sprawa komplikuje się, gdy w ten sam sposób ginie kolejna członkini chóru, a przysłana z racji na obywatelstwo pierwszej ofiary niemiecka policjantka, okazuje się bardziej zamieszana w sprawę niż można by było przypuszczać.
Cała treść intrygi brzmi naprawdę interesująco, a przynajmniej brzmiała tak dla mnie. Tajemniczy i niewyjaśniony łańcuszek śmierci, motyw religii w tle, widmo mrocznej siły, która krąży nad wydarzeniami. Na papierze rysuje się to jak dobra zachęta, aby pójść do kina. W rzeczywistości wyglądało jak kiepski żart scenarzysty.
Pierwszy akt filmu, akt zapoznający widza z początkiem osi fabularnej, był naprawdę ciekawy i dobrze poprowadzony. Począwszy od przedstawienia i wprowadzenia bohaterów, po zarys całej intrygi – wszystko grało i hulało, jak należy. Jednak im śledztwo bardziej posuwało się do przodu, tym większymi absurdami raczył Nas reżyser. Nie tylko rozwiązania fabularne były idiotyczne i – coby dużo mówić – tanie, ale i z zachowania bohaterów można było wyczytać jedynie bezsens, głupotę i jeden wielki scenariuszowy farmazon. Co gorsza, wyjaśnienie całej zagadki w niczym im nie ustępowało, będąc swego rodzaju wisienką wieńczącą ten istny festiwal nonsensu.
Scenariusz nie tylko był naiwny, ale również dziurawy jak szwajcarski ser. Zachowanie, które motywowało bohaterów – w tym głównego – nie zostało wystarczająco wyjaśnione, a z kolei inne mało ważne wątki – rozwleczono do granic możliwości. Również stylistyczna formuła pozostawia wiele do życzenia. Gawryś co prawda gładko przechodzi z klimatu mrocznego thrillera do kryminału, ale niestety po drodze częstuje widza niepotrzebnymi teledyskowymi i niemalże artystycznymi wstawkami. Dlaczego? To wie tylko sam reżyser.
Mocnym elementem Sług Bożych jest obsada. Owszem, rola psycholożki granej przez Małgorzatę Foremniak to istna karykatura, a udawany niemiecki akcent Julii Kijowskiej i Krzysztofa Stelmaszczyka – drażni niemiłosiernie. Za to z przyzwoitej strony pokazuje się Bartłomiej Topa i jak zwykle świetnie wypada Adam Woronowicz. Z kolei grana przez wspomnianą już Kijowską policjantka Ana Wittesch, to dzięki aktorce bardzo intrygująca postać, której ruchy i poczynania, z uwagą śledzimy od pierwszej do ostatniej sceny filmu.
Jak widać, odpowiedź na zadane we wstępie pytanie może być tylko jedna. Mimo świetnego kina artystycznego, w Polsce wciąż brakuje porządnych filmów gatunkowych. Nie tylko takich, przy okazji których pod pretekstem motywów gatunkowych reżyser chce pokazać swój artystyczny geniusz, ale tych, które od początku do końca pozostaną tym, czym być powinny. I choć Sługą Bożym do kina artystycznego daleko, to również epitet „solidne” nie może tu występować w jednym zdaniu z wyrażeniem „kino gatunkowe”.
źródło zdjęć: materiały dystrybutora