Jak już Ci kiedyś wspominałam, nie jestem typowym „molem książkowym”. Owszem, książki są nieustannym elementem mojego krajobrazu, jednak kalendarza w białej torebce nie wypełniają daty wyczekiwanych nowości wydawniczych, a codzienność nie zamyka się w kolejnych rozdziałach. Lubię mieć wybór. Lubię wiedzieć, że kiedy „literacki duch” zapuka do drzwi moich pragnień, nie przyjmę go z pustymi rękoma.
Video blogger John Green dla swojego ducha jest zapewne bardzo hojny. Pierwszy raz najwyraźniej tak właśnie ugościł go w 2005 r.
Wtedy też na półkach wielu księgarni można było spotkać „Szukając Alaski”. Trzeba przyznać, niezwykle udany debiut. Nie każdy, bowiem
zostaje doceniony nagrodą im. Michaela L. Printza, prawda? Jakby tego było mało powrót Greena na rynek wydawniczy już rok później
z powieścią „19 razy Katherine” pozwolił mu z czasem przypomnieć sobie, jak to jest poczuć smak zwycięstwa w wyścigu o to prestiżowe
wyróżnienie. Zaś w 2008 r. odebrał nagrodę im. Edgara Allana Poe przyznaną mu za „Papierowe miasta”.
Dziś jednak mam przed sobą „Gwiazd naszych winę”, która na rynku funkcjonuje od 2012 roku. Patrzę na nią nie, dlatego, że interesują mnie nagrody, których nazw prawdopodobnie za pięć minut nie będę pamiętać. Chcę przeczytać tę książkę nie dla filmu o tym samym tytule,
który od pięciu miesięcy możemy podziwiać na ekranach kin. Dziś otwieram właśnie „Gwiazd naszych winę” przez wzgląd na pewną środową noc i sen, którego nie sposób zignorować.
Najtrudniejszy w wydawaniu na świat kolejnych recenzji jest dla mnie strach. Strach przed przywiązaniem do treści stron już przeczytanych. Odkąd zapoznałam się z notą wydawcy na temat książki Greena, zaczęłam się bać. Bać się, że w życiorysie Hazel Grace zobaczę Jamie
Elizabeth, a hedonista Augustus stanie się dla mnie substytutem niepokornego Londona. Po pożegnaniu z czternastą stroną czuję,
że po części miałam rację, mimo to chcę poznać kolejne. Chcę, bo mam słabość do ekscytujących mężczyzn. Chcę, bo lubię dobre filmy i miłe małe rozczarowania.
Wielokrotnie zdarzyło mi się poszybować myślami ku śmierci. Reżyserowałam w nich swój, jakby to powiedziała Hazel Grace: „Ostatni Dobry Dzień„ jednak poza wiatrem we włosach i zaspokojonym głodem samotności na przestrzeni lat zmieniała się każda z linijek jego scenariusza. Jeśli chodzi o Hazel Grace Lancaster są dwie możliwości: a) taki scenariusz nie istniał b) była zbyt mało śmiała, by komukolwiek o nim powiedzieć. Gdy się nad tym dłużej zastanowić trudno nie uznać takowego zachowania za pozbawionego sensu. Zwłaszcza w momencie, kiedy twoje życie przypomina bardziej wielkie zawody w przeciąganiu liny niż (o ironio!), oddychanie pełną piersią (Skutek uboczny raka).
Ja nie mam ani raka, ani (niestety) szesnastu lat, a mimo to czuję, że łączy mnie z tą miłośniczką „Czasu udręki” jakaś szczególna więź.
Jeśli Peter van Houten ma rację i w życiu emocjonalnym liczą się tylko miłość i strach to obie utknęłyśmy gdzieś pomiędzy.
Szesnastolatka miała jednak szczęście spotkać na swej drodze dzielnego wojownika Augustusa „próżnego” Waltersa, któremu ani żadne
(no prawe) marzenie ani też wulkany nie straszne. Zabrakło tylko jednego. Szansy dla jutrzejszego słońca.
Skoro już jesteśmy w temacie z cyklu: „Największe rozczarowania recenzenta”… Czy to nie dziwne, że pomachałam Hazel Grace L. na pożegnanie już parę godzin temu, a ten akapit wciąż rodzi się w bólach? (Bonus życiowy). Wiedziałam, że tak będzie. Wiedziałam już trzy dni temu, kiedy to zobaczyłam przed sobą znajomy upór telemaniaka. Na historię nastoletniej szczęściary i jej najdzielniejszego z rycerzy patrzę w dwu wymiarze. Idąc tropem dziwacznych myśli Van Houtena: Za dużo miłości, by przejść obok niej obojętnie. Za mało obaw, by o nich
nie zapomnieć. Być może to moja wina. Być może mimo usilnych starań wpadłam jednak w pułapkę zastawioną przez szelest kartek
minionych. Cóż, niektóre nieskończoności są większe niż inne…
W przypadku „Gwiazd naszych wina” – John Green nota wydawcy jest zwodnicza. To nie jest kolejna książka o raku, bo książki o raku to lipa!
To książka o życiu. Życiu z absolutnie wszystkimi jego skutkami ubocznymi. Życiu, które raz powie, jak pięknie wygląda świat, gdy barwami
miłości jest malowany, a następnego ranka obudzi w Tobie odwagę, by walczyć. Przy czym nie uprzedzi, gdy pięć minut później kopnie
w tyłek. Kopnie tak mocno, że być może nie dasz rady wstać tylko po to, by udowodnić, że świat nie jest instytucją zajmującą się spełnianiem
marzeń. Książka Johna Greena to piękna opowieść o poszukiwaniu. Poszukiwaniu zakończenia, które nierzadko musisz odnaleźć sam,
ale rób to ostrożnie. Uważając, by nie przegapić najważniejszej z gwiazd. Myślę, że historii Hazel Grace mogę zarzucać wiele, ale na pewno nie to, że brak jej autentyzmu.