Z pewnością każdy z Was ma chociaż jedną serię filmową, do której czuje silny sentyment. Jedną z moich jest właśnie zapoczątkowana horrorem z 2010 roku seria Naznaczony. Dlatego też choć żadne sygnały na niebie i ziemi na to nie wskazują, na każdą kolejną część zawsze jaram się jak dziecko i z wiarą często graniczącą z głupotą, wypatruje filmu zbliżonego poziomem do pierwowzoru Jamesa Wana. No bo trzeba mierzyć wysoko, czyż nie? Domyślacie się więc, jak bardzo złamała mi serca okropna trzecia odsłona horrorowej franczyzy. Pomimo to na Ostatni klucz grzecznie zameldowałem się w kinie, i tak samo, jak poprzednim razem, nadzieja sentymentalnego fana nie opuszczała mnie ani na krok. Taki nastrój utrzymywał się mniej więcej do połowy filmu…
Czwarta cześć Naznaczonego w całości poświęcona jest Elise Rainier, która pojawiała się w każdej poprzedniej odsłonie serii. Już na początku filmu przenosimy się do lat 50. i w ponurym domu poznajemy młodszą wersję charyzmatycznej medium. Życie potrafiącej rozmawiać z duchami dziewczynki nie jest jednak łatwe. O ile młodziutka Elise ma wsparcie od podkreślającej jej wyjątkowość mamy, tak terroryzujący całą rodzinę ojciec, karze ją za pomocą kija, gdy ta tylko zauważy, że ta skorzystała ze swojego daru. Koszmarne dzieciństwo zostawia swój ślad, więc kiedy po latach Elise dostaje telefon w sprawie nawiedzonego domu, na dźwięk swojego rodzinnego adresu wzdryga się i odkłada słuchawkę. Wie, że kiedy wróci, będzie musiała zmierzyć się nie tylko z mrocznym demonem zza czerwonych drzwi, którego sama przypadkiem uwolniła, ale i demonami przeszłości, pełnych bólu, cierpienia, ale i poczucia winy oraz wyrzutów sumienia. Pytanie tylko – która potyczką będzie dla niej trudniejsza.
Patrząc na czas akcji w ujęciu chronologicznym Ostatni klucz jest kontynuacją Trzeciego Rozdziału i jednocześnie prequelem do wydarzeń rozgrywających się w oryginalnym filmie. Stanowi przy tym dość zgrabne, acz niekoniecznie potrzebne domknięcie serii. Zaznajomieni z poprzednimi odsłonami widzowie znajdą więc w filmie sporo ester-eggów i nawiązań do wydarzeń rozgrywających się w innych częściach. Ostatecznie jednak ich znajomość bynajmniej nie jest potrzebna do zrozumienia fabuły czy kontekstu większości zdarzeń.
Są to po prostu takie małe smaczki, których w zasadzie mogłoby nie być i film nic by na tym nie stracił. Ba, nawet mógłby trochę zyskać unikając zarzutów o asekuranckie podejście i idący za tym szantaż emocjonalny skierowany do fanów serii. Co prawda sam się do nich zaliczam, ale nie mogłem od siebie odeprzeć wrażenia, że owe nawiązania nie pełnią tylko rolę spoiwa łączącego wszystkie części, ale również zasłony dymnej mającej zadziałać w przypadku gdyby film nie obronił się jako samodzielna historia. Wiecie – taki fan service podany po kiepskim daniu głównym.
Tak źle na szczęście nie jest, choć i od fanfar i hurraoptymizmu też daleka droga. Początek filmu i towarzyszące mu napięcie zapowiada bowiem naprawdę co najmniej solidny horror. Niestety później z każą kolejną sceną sprawy mają się coraz gorzej, pozostawiając widza raczej nie tyle, co niezadowolonego, co zawiedzionego niespełnioną obietnicą, którą złożył mu świetnie poprowadzony pierwszy akt.
Co ciekawe, najlepsze w całym filmie nie są te straszne, podbudowane skrzypieniem podłogi i wzbudzającą małą palpitację muzyką sceny, a dramat, który kryje się za przeszłością głównej bohaterki. To jej postać i ciężar, który nosi na swoich barkach i duszy, jest najciekawszym elementem całej fabuły. Dzieciństwo pod butem ojca, związane z nim blizny i te prawdziwe, i te metaforyczne, ucieczka z domu, a w końcu spotkanie po latach z młodszym bratem, którego zostawiła na pastwę okrutnego tyrana – to wszystko sprawia, że Ostatni klucz lepiej funkcjonuje jako obyczajowy dramat aniżeli horror.
No, ale jak tak ma być skoro kilka pojawiających się jumpscare’ów za każdym razem po kolei odznaczają każdy punkt definicji sztampowości, a sam scenariusz, mimo iż posiada atut w postaci historii Elise, pełen jest nielogiczności, skrótów i dziur, których zwieńczeniem jest do bólu miałki i żenujący wręcz finał.
Najgorszy jednak w całym filmie jest główny antagonista, czyli potężny demon z kluczami zamiast palców. W zwiastunach wyglądał naprawdę ciekawie. Nawet jego pierwsze pojawienie się na ekranie pod względem inscenizacyjnym – owszem – robiło wrażenie. Jest tak jednak dopóki nie zobaczymy go w pełnej krasie. Wtedy prawdopodobnie zdamy sobie sprawę, że w zasadzie to jest nam on całkowicie obojętny. No, ale tak to już jest, kiedy zamieniamy przerażająco-groteskowe makijaż za którym kryli się antagoniści z dwóch pierwszych części na potwory w CGI, które swoim mało oryginalnym wyglądem przypominają ich odpowiedniki z np. takiego „Kiedy gasną światła” czy „Baba Jaga„.
Ostatni klucz robi jednak robotę pod względem aktorskim, gdzie bryluje niezmiennie charyzmatyczna Lin Shaye, i realizacyjnym, bo i zdjęcia z tym niebieskawym filtrem oraz muzyka z dźwiękiem stoją na naprawdę dobrym poziomie. Szczególnie w scenach podróży astralnych, kiedy otoczona mgłą bohaterka wędruje po krainie umarłych. Za to m.in. kochałem pierwszą i drugą część. Problem mam jednak z dwójką bohaterów, który niezmiennie towarzyszą Elise. Chodzi mi oczywiście o duet nerdów Specs-Tucker, którzy jakimś dziwnym trafem z dwóch zabawnie niezręcznych kolesi, stali się śliniącymi się na widok młodszych siostrzenic dziwakami. Zdecydowanie mniej zabawnymi, niż sami myślą że są.
Choć w tytule czwartej odsłony Naznaczonego mamy słowo 'ostatni’, trudno mi wierzyć iż faktycznie kolejnych części nie będzie, a wciąż zarabiający na siebie tytuł zostanie odłożony na półkę. Nie trzeba być medium, żeby wiedzieć, że póki seria ma fanów zostawiających swoje pieniądze w multipleksach, póty filmy będą powstawać dalej. I tak kiedyś gdzieś w tym wszystkim być może wspomniemy Naznaczonego: Ostatni klucz jako ten film serii, który choć wypadł bardzo przeciętnie, najbardziej boli nie przez zawód czy niezadowolenie po wyjściu z kina, a towarzyszące mu poczucie zmarnowanego potencjału.
źródło zdjęć: imdb.com
Za seans serdecznie dziękuję: