Mając w pamięci, jakim fatalnym filmem była pierwsza cześć Annabelle oraz zdając sobie sprawę, jak mizerny poziom od jakiegoś czasu prezentują typowo komercyjne horrory, skłamałbym gdybym nie powiedział, że na Narodziny zła do kina szedłem jak na ścięcie. Na duchu i w wierze, że nie będzie to kompletnie stracony czas, podtrzymywała mnie tylko widoczna w trailerach retro stylistyka do której mam słabość i osoba reżysera Davida Sandberga, którego ostatnie „Kiedy gasną światła” okazały się w miarę, zaznaczam, w miarę przyzwoitym horrorem. Byłem więc przygotowany na najgorsze. W końcu, kiedy ostatnio druga część jakiegoś filmu okazała się lepsza niż pierwsza? Ciężko sobie przypomnieć, prawda? Na szczęście takie przypadki czasem, tak tylko żeby potwierdzić regułę, się zdarzają i aż sam się dziwie, że to mówię, ale Annabelle: Narodziny zła jest jednym z nich…
Dwanaście lat po tragicznej śmierci córki małżeństwo Mullinsów, czyli pracujący jako lalkarz Samuel i jego żona Esther, przyjmują pod swój dach dziewczynki z sierocińca i opiekującą się nimi Siostrę Charlotte. Olbrzymi dom ma być dla nich przystankiem, bezpiecznym miejscem, w którym będą czekać na nową rodzinę. Mają do dyspozycji kilka pokoi, salon, duży ogród, a dla kulejącej po polio Janice, znalazła się nawet winda na schodach. Sielanka jednak szybko zamienia się w koszmar, gdy jedna z dziewczynek złamie najważniejszą zasadę gospodarzy i otworzy drzwi do zamkniętego od lat pokoju ich zmarłej córeczki. Stanie się tak ponieważ dokładnie wtedy jej oczom ukaże się przerażająca, wręcz jeżąca włosy na głowie lalka… Annabelle.
Zdecydowanie widać, że David Sandberg przed przystąpieniem do kręcenia Annabelle odrobił zadanie domowe i spróbował odpowiedzieć sobie na pytanie, co faktycznie działało na wyobraźnię widza w należących do franczyzy filmach Jamesa Wana, a co było przyczyną porażki pierwszej części Johna R. Leonettiego. Już od pierwszych scen bowiem można wyczuć, że Narodzinom zła bliżej jest do „Obecności”, niż do nieszczęsnego potworka, jakim była „Annabelle” z 2014 roku.
Podobnie jak reżyser uwielbianego przeze mnie z racji na dziwaczność i teatralność „Naznaczonego” i… „Szybkich i wściekłych 7”, Sandberg świetnie wykorzystuje możliwości, jakie daje mu czas i miejsce akcji. Świetnie odwzorowana i wizualnie łechtająca oczy scenografia z epoki lat 50. nie tylko ładnie wygląda, ale stanowi doskonały przyczynek do żonglowania najwymyślniejszymi jumpscare’ami. Zupełnie jak w pierwszej części „Obecności” cały dom staje się w rękach twórcy rekwizytem, a przeróżne retro akcesoria typu wspomniana winda do schodów, retro zabawka czy domek dla lalek, bronią, którą chce przestraszyć widza.
Mocną stroną Narodzin zła jest również odpowiednie dawkowanie napięcia. Szwedzki reżyser unika często występujących przy prologu i wprowadzeniu dłużyzn. Jednocześnie przy zdynamizowaniu akcji od pierwszych minut, daje nam czas, aby wystarczająco poznać najważniejszych bohaterów ażeby kiedy przyjdzie taka potrzeba, mocno trzymać za nich kciuki. Pomaga przy tym również dobra, nad wyraz realistyczna gra aktorska, która w przeciwieństwie do kilku ostatnich horrorów, nie wywołuje u widza sprzężenia zwrotnego w postaci kibicowania „katowi” a nie ofierze…
Niestety, sprawy aż tak dobrze nie mają się od początku do końca filmu. Scenariusz, choć lepszy niż poprzedniczki, w miarę postępowania fabuły odsłania swoje dziury i niedociągnięcia. Ponadto, coraz bardziej widoczne naśladownictwo Annabelle względem pierwszej części „Obecności”, zaczyna troszkę irytować, domagając się od przecież utalentowanego reżysera trochę więcej oryginalności.
Sandberg postanowił jednak oprzeć „Narodziny zła” na schematach. Na szczęście dla nas i dla niego, zrobił to na tyle umiejętnie, że z kina śmiało można wyjść bez poczucia straconego czasu i pieniędzy. Owszem, wyjść może i nie zachwyconym, w końcu to wciąż tylko popcornowy horror, jakich pełno, ale na pewno usatysfakcjonowanym, bo wśród tych mało oryginalnych i dość schematycznych przedstawicieli gatunku, nowa Annabelle wyróżnia się i to zdecydowanie na plus…
źródło zdjęć: imbd.com