Na pierwszy rzut oka mogłoby się zdawać – kolejny sztampowy film o dojrzewaniu. Liceum, pierwsza miłość, pierwszy zawód miłosny, burza hormonów, pierwszy seks, kłótnie rodzinne i szkolne dramy. Jednak Greta Gerwig w pół-biograficznej Lady Bird opowiada o swojej różowowłosej bohaterce z takim polotem, sympatią, ale i zabawną autoironią, że nie sposób nie oglądać jej reżyserskiego debiutu z bananem na twarzy od pierwszych do niemal ostatnich minut filmu.
„Chciałabym móc coś przeżyć” – wzdycha 17-letnia Christine 'Lady Bird’ McPherson, sfrustrowana i znudzona katolickim liceum w małym miasteczku w Sacramento. Marzy o uczęszczaniu do college’u artystycznego na Wschodnim Wybrzeżu – choć jej rodzina może sobie pozwolić tylko na miejscową uczelnię, co forsuje jej pełna miłości, acz surowa i twardo stąpająca po ziemi matka.
To właśnie relacje Lady Bird z utrzymującą całą rodzinę i pracującą na dwie zmiany matką jest najważniejszym elementem całego filmu. Dynamikę ich relacji definiuje już pierwsza scena w samochodzie, gdzie sfrustrowana tytułowa bohaterka wyskakuje z jadącego samochodu, chcąc tym samym przerwać złośliwy i pełen dezaprobaty wobec jej planów wywód matki. „Obie macie tak silne charaktery” – mówi do Lady Bird jej sympatyczny, zmagający się z depresją ojciec. I trudno się z nim nie zgodzić. Jedna i druga mają swoje racje, a znakomite występy aktorskie słusznie nagrodzonymi nominacjami do Oscarów Saoirse Ronan i Laurie Metcalf, sprawią, że każda scena między matką i córką są tymi najszczerszymi i jednocześnie najefektywniejszymi w całym filmie.
Lady Bird pełna jest błyskotliwego humoru, ironii z jaką reżyserka spogląda na naiwność i trochę wyimaginowany bunt swojej bohaterki oraz ciekawych spostrzeżeń na temat patriotyzmu i życia średniozamożnych amerykanów tuż po atakach z 11 września. Film jednak zdaje się być zbyt zachowawczy i płaski. Brakuje mu wyraźnego punktu kulminacyjnego, rozwinięcia wątku walczącego z epresją ojca czy postawienia na bardziej oryginalną narrację.
Jednocześnie Gerta Gerwig wciąż opowiada bardzo sympatyczną i wciągającą dzięki znakomitym występom aktorskim (oprócz wspomnianej Ronan i Metclaf na uwagę zasługuje różniec Lucas Hedges i grający tu nieco bardziej gburowatą postać niż w „Tamte dni, tamte noce” Timothée Chalamet) historię o poszukiwaniu własnej tożsamości. Bohaterka zaczyna rozumieć pewne rzeczy dopiero gdy nabierze perspektywy, doceniać i rozumieć swoją niewdzięczność wtedy gdy czuje się samotna, gdy zacznie tęsknić i z nostalgią spoglądać w kierunku przeszłości. Przeszłości, od której jeszcze nie tak dawno chciała się jak najszybciej oderwać. W końcu jak mówi tytuł jednej piosenki… We all go back where we belong.
źródło zdjęć: imdb.com