To był niezwykle energetyczny koncert. Kilkanaście dni temu, 19. listopada, w gdańskiej Ergo Arenie wystąpiła dwójka artystów, którzy pozornie mało do siebie pasują. Jeden z nich jest szczupłym blondynem (fakt, że tlenionym), białym Anglikiem od lat grającym i śpiewającym melodyjnego rocka. Za 3 lata stuknie mu siedemdziesiątka. Drugi liczy ponad ćwierć wieku mniej, posiada brązowy odcień skóry, ma jamajskie miasto Kingston wpisane w akcie urodzenia oraz etykietkę estradowego luzaka. A jednak Gordon Matthew Thomas Sumner oraz Orville Richard Burrell, czy dla jasności Sting (żądło) i Shaggy (kudłaty) znakomicie uzupełniają się na scenie. Panowie gdyński koncert rozpoczęli od brawurowego wykonania „Englishman/Jamaican in New York”, utworu opartego jak najbardziej na faktach, bo Shaggy mieszka na co dzień w Nowym Jorku, natomiast dla Stinga „wielkie jabłko” jest jednym z miast, w których rezyduje. Po nowej wersji przeboju Stinga przyszła kolej na tytułowy utwór ze wspólnej płyty Anglika i Jamajczyka, najlepszego moim zdaniem krążka tego roku, czyli „44/876”. Nazwa albumu oznacza telefoniczne numery kierunkowe do Wielkiej Brytanii (+44) i na Jamajkę (+876). Później w Ergo Arenie wybrzmiewały na przemian przeboje Shaggy’ego, Stinga i nagrania z „44/876”. Usłyszeliśmy więc m.in. „Roxanne”, „I’ll Be Missing You” i „Fragile” (to Sting), „Oh Carolina”, „Angel”, „Boombastic” (Shaggy) oraz świetne wspólne kawałki „Don’t Make Me Wait”, „Gotta Get Back My Baby” czy „Just One Lifetime”. Statyczny, ale niezwykle profesjonalny Sting idealnie kompilował się ze znakomicie nawiązującym kontakt z publicznością energetycznym Shaggym. Koncert zakończył się dwoma bisami i niekończącymi się oklaskami rozradowanych fanów. Czyich wielbicieli w Ergo Arenie było więcej? Nie umiem ocenić, natomiast pewne jest to, że gdyby nie Shaggy nie poszedłbym na ten występ. Doceniam klasę Stinga, niemniej nigdy nie byłem fanem białego rocka. Za to mogę śmiało powiedzieć, że „towarzyszyłem” i kibicowałem Shaggy’emu od wydania jego pierwszej płyty „Pure Pleasure” w 1993 r. Miałem wtedy zaledwie 17 lat i w zasadzie słuchałem amerykańskiego hip-hopu, jednak to właśnie za sprawą takich artystów jak Shaggy czy Shabba Ranks (któż nie pamięta jego przeboju „Mr. Loverman” z 1992 r.?) moje oczy zwróciły się w stronę dancehallu, czy raczej raggamuffin, jak wtedy nazywano ten gatunek muzyczny.
W owym 1993 r. większość tzw. krytyków muzycznych przepowiadała Shaggy’emu, byłemu żołnierzowi US Marines, który brał udział w wojnie w Zatoce Perskiej, karierę wykonawcy jednego przeboju. Zresztą „Oh Carolina” nie było oryginalnym utworem, to cover jamajskiego tria The Folkes Brothers z 1958 r. Rzeczywiście, debiutancka płyta „Pure Pleasure” („Czysta przyjemność”) z 1993 r. nie miała już więcej hitów, a co gorsza następny krążek („Original Doberman” z 1994 r.) okazał się niewypałem. Jednak nie zrażony tym Shaggy już w 1995 r. zaskoczył wszystkich „Mr. Boombastikiem”. Listy przebojów zawojowała zarówno płyta „Boombastic” (3. miejsce na liście krążków „Billboardu”, pierwsze na Billboard Top Reggae Albums), jak i tytułowe nagranie (pierwsze miejsce m.in. Wielkiej Brytanii, Australii, Nowej Zelandii, Irlandii, Włoszech i na EuroChart Hot 100). Przy czym dodać należy, że singlowy przebój nie był tym razem żadnym coverem, a oryginalnym utworem stworzonym przez Shaggy’ego i producenta Roberta Livingstone’a. Płyta „Boombastic” okazała się najlepszym albumem reggae 1995 r. wg The Recording Academy przyznającej Nagrody Grammy, w pokonanym polu zostawiając wykonawców tej klasy, co Burning Spear, The Skatelites, Third World czy Ziggy Marley.
I znowu po hicie u kudłatego artysty nastąpiła słabsza płyta. Krążek „Midnite Lover” sprzedał się w Wielkiej Brytanii zaledwie w 50 tys. egzemplarzy, to jest 6 razy mniej niż poprzedni album. Potrzeba było 3 długich lat, by piosenki Shaggy’ego znów nucił cały świat. Hity „It Wasn’t Me” oraz „Angel”, których refreny śpiewali odpowiednio: RikRok (Ricardo Ducent) i pochodzący z Barbadosu Rayvon (Bruce Alexander Brewster) puszczane są w stacjach radiowych, w tym także w Polsce, do dziś. Sam krążek „Hot Shot” rzeczywiście był gorącym strzałem, który dotarł do pierwszego miejsca listy płyt Billboardu. W tym samym roku Shaggy dał się namówić brytyjskiemu komikowi pochodzenia żydowskiego, Sashy Baronowi Cohenowi, na udział w piosence „Me Julie”. Cohen wcielał się wówczas w prześmiewczą (choć moim zdaniem żenującą) postać o pseudonimie Ali G. O dziwo singiel sprzedał się na Wyspach w nakładzie ok. 300 tys. egzemplarzy i dotarł aż do drugiego miejsca Brytyjskiej Listy Przebojów.
Kolejne lata nie były dla Shaggy’ego zbyt dobre. Bum na melodyjne utwory z jamajską wkładką mówioną w środku powoli przemijał. Oprócz Seana Paula właściwie nikt inny z tego segmentu muzycznego nie liczył się na szczytach list przebojów. Oczywiście nie znaczy to, że Shaggy całkowicie poszedł w tzw. niebyt. Jego płyta „Intoxitation” z 2007 r. wprawdzie nie zawierała ani jednego przeboju, ale za to wystąpili na niej gościnnie Akon i Collie Budz, co wystarczyło, by krążek ten nominowano do Nagrody Grammy w kategorii Najlepszy Album Reggae (zasłużenie wygrał wtedy Burning Spear z „Jah is Real”). W 2009 r. Shaggy wystąpił z koncertem w Johannesburgu kończącym rozgrywki IPL (Indian Premier League), drugiej najważniejszej, po Pucharze Świata, imprezy krykietowej na naszym globie.
Artysta z Kingston nie uciekał też od kolaboracji z wykonawcami z innych kręgów kulturowych. W 2010 r. nagrał utwór zatytułowany „Target” z japońską artystką o mało japońskim pseudonimie Lecca. Dwa lata później światło dzienne ujrzał wspólny teledysk Shaggy’ego i egipskiego gwiazdora pop Tamera Hosny’ego pt. „Smile”. Z kolei w 2015 r. ukazała się wakacyjna w swym wydźwięku wspólna piosenka Shaggy’ego, szwedzkiego Kongijczyka Mohombiego, australijskiego Libańczyka Faydee’ego i Rumuna Costiego (cóż za mieszanka!) o wszystko mówiącym tytyle „Habibi (I Need Your Love)”. Ale to ciągle nie było to. Dopiero współpraca Shaga ze Stingiem spowodowała to, że krytycy muzyczni kolejny raz zaczęli powtarzać magiczną formułkę „Music has no borders”.
Shaggy to nie tylko wokalista, były żołnierz, DJ, sceniczny showman i okazyjny aktor (wystąpił m.in. w filmie akcji „Blast” z 2004 r.), ale także i filantrop. W 2016 r. przeznaczył on sumę miliona dolarów (ok. 3 miliony 800 tys. złotych!) na dziecięcy Szpital im. sir Alexandra Bustamante w Kingston.
Pół roku przed polskimi występami Shaggy’ego i Stinga obaj panowie odwiedzili studia polskich telewizji śniadaniowych. Niestety, zarówno Monika Richardson-Zamachowska z TVP, jak i Marcin Prokop z TVN-u bardziej skupili się na pytaniach zadawanych Stingowi, tak jakby chcieli pokazać, że w tym duecie Shaggy jest tylko dodatkiem. Na szczęście scena Ergo Areny szybko zweryfikowała tę nieprawdę. Obaj panowie uzupełniali się znakomicie i jeżeli miałbym wskazać kogoś lepszego to zdecydowanie opowiedziałbym się za Shaggym.
Na dole wpisu zamieszczam pierwszy singiel ze wspólnej płyty Stinga i Shaggy’ego, utwór „Don’t Make Me Wait”. Oba mniejsze zdjęcia Shaggy’ego są autorstwa Joanny Samulskiej.
Shaggy
Prawdziwe nazwisko: Orville Richard Burrell
Ur. 22.10.1968 r. – Kingston, Jamajka.
Żona: Rebecca Packer (od 2014), 3 córki: Sydney oraz bliźniaczki: Kelsey i Madison (ur. 2008); Shaggy ma także dwóch synów ze związku z Carol Johnson, są to: Richard O’Neil „Robb Bank$” (ur. 24.09.1994) oraz Tyler (ur. 1997).
Wybrane płyty: „Pure Pleasure” (1993), „Boombastic” (1995), „Hot Shot” (2000), „Intoxitation” (2007), „44/876” ze Stingiem (2018).
Ważniejsze utwory: „Oh Carolina” (1993), „Boombastic” (1995), „Angel” z Rayvonem (2000), „Hey Sexy Lady” z Brianem Goldem i Tonym Goldem (2002), „Don’t Make Me Wait” ze Stingiem (2018).
Strona internetowa: www.shaggyfan.com