Takiego tempa chyba nikt się po nich nie spodziewał. Amerykańska grupa Imagine Dragons, która za sprawą takich hitów jak “Radioactive”, “It’s Time” czy “On the Top of the World” szybko przebiła się do pierwszej ligi gwiazd muzyki, ponad rok po premierze “Evolve” wróciła z nowym wydawnictwem. Tytułem poprzednika kapela starała się podkreślić, że ma ochotę na zmiany i przedefiniowanie swojego stylu. Nazwa nowej płyty, “Origins”, sugeruje powrót do źródeł, początków. Jak ma się to do muzyki zawartej na krążku?

Pochodzący z Las Vegas zespół nigdy nie aspirował do bycia formacją mającą zbawić muzykę rockową. Wprawdzie w ich utworach chętnie przewijają się gitary czy (co podoba mi się najbardziej) bębny, ale całość ma najczęściej rozrywkowy, radiowy charakter, a w poszczególnych nagraniach dostrzec można inspiracje innymi niż pop rock gatunkami. Więcej ich jednak było na “Evolve” czy “Smoke + Mirrors”. “Origins” pod tym względem wypada monotematycznie i po prostu nudno. Oj, nie tak chłopcy zaczynaliście.

Na każdej z płyt Imagine Dragons mają piosenkę, która zachwyca mnie od pierwszego usłyszenia. Było już “Radioactive”, “Gold” i “Believer”. Na “Origins” króluje “Natural”. Mocne bębny, wyrazisty rytm, stadionowe wręcz flow. I ten agresywny, szorstki wokal Reynoldsa! Przez długi czas ciężko mi było uwolnić się od tej kompozycji. Utwór otwiera nowy album zespołu i jest niestety zarówno pierwszą jak i ostatnią piosenką, która zwróciła moją uwagę. By nie być jednak za surową dodam, że krążek zawiera jeszcze kilka nagrań, których warto posłuchać. Do tej grupy należą takie numery jak “Machine”, “West Coast”, “Bullet in the Gun” i “Love”. Pierwszy z nich zbudowany jest na perkusji i pochowanych gitarach. Smaczku dodają mu mocniejsze wokale Dana i chóralny refren. W inną stronę zmierza zahaczające o folk, pozytywne “West Coast”, które kojarzyć się może z czasami debiutu chłopaków. Jeszcze po inne inspiracje Smoki sięgają w moim drugim (po wspomnianym “Natural”) faworycie. “Bullet in the Gun” łączy przybrudzone, lecz wciąż lekkie rockowe granie z elektroniką i hip hopowym bitem. Podobne do niego jest spokojniejsze “Love”.

A reszta? Ponad połowa kompozycji przelatuje nie zostawiając po sobie większego, wyraźniejszego śladu. Uśmiechnąć się można przy utrzymanym w szybkim tempie “Zero”, ale czemu zaraz piosenka stworzona dla animacji dla dzieci musiała trafiać na nowy album formacji? Pozostałe propozycje zespołu wywołują na mojej twarzy grymas. Mamy tu zmienne nagranie “Boomerang”; kiczowate “Cool Out”; brzmiące jak z szuflady Maroon 5 “Only”; emocjonalnie zaśpiewane, ale nie będące niczym więcej jak podbitą elektroniką balladą “Stuck”; hałaśliwe “Digital”, które ma naprawdę dobre (nieliczne) momenty; oraz mączące, patetyczne “Bad Liar”.

Coś nie do końca gra mi w tak szybkim pojawieniu się płyty “Origins”. Wydaje mi się nawet, że po niezłym szumie, jaki wywołały single “Natural” i “Zero” (stworzone, notabene, do innych projektów), Imagine Dragons postanowili dorzucić co tam w szufladach mieli i wydać na fali popularności nowy album. Efekt? Przykro mi to mówić, ale naprawdę mizerny. Jest tu oczywiście kilka ciekawych momentów, ale każde ponowne przejście przez cały krążek jest dla mnie dużym wyzwaniem. Muszę jednak dodać, że Reynolds i spółka kolejny raz nie zawiedli mnie jeśli chodzi o teksty. Sporo tu refleksji i przemyśleń, pod którymi sama mogłabym się podpisać. To podnosi na duchu. Czy nie lepszym pomysłem byłoby wydanie “Origins” jako tomiku wierszy?

Zuzanna Janicka

Dodaj komentarz