Amerykanie na swoją Królową Ciemności koronowali Chelsea Wolfe. Brytyjczycy oddali tron wokalistce stawiającej na lżejsze, nie tak osaczające i mniej zachęcające do wsiadania na miotłę i wybierania się na zlot czarownic brzmienie. Ale równie porywające, przyciągające uwagę i mroczne. Anna Calvi długo milczała, skutecznie przez lata podsycając nasz apetyt na nową muzykę. Mnie szczególnie zachwyciła pełną coverów epką “Strange Weather” i interpretacją “Blackstar” Bowiego nagraną z Amandą Palmer i kompozytorem Jherekiem Bischoffem. Album “Hunter” jest jej pierwszym długogrającym krążkiem od pięciu lat.
Anna Calvi może przywiązać się do jednego instrumentu i muzycznej stylistyki (awangardowy pop, artystyczny rock, baroque – a to dalej o jej twórczości mówi dość mało), ale nie współpracowników. Przy każdym albumie zmieniała producenta. Przy rewelacyjnym debiucie był to Rob Ellis. Przy mniej udanym “One Breath” rozchwytywany John Congleton. Tym razem korzystała ze wsparcia aż trzech muzyków – Nick Launay, Adriana Utley’a z Portishead i Martyna P. Casey’a z Nick Cave and the Bad Seeds. Efekt? Płyta różnorodna, ale od pierwszej do ostatniej sekundy klimatyczna, pogrążona w mroku, kinematograficzna.
Pierwszy singiel zwiastujący powrót Brytyjki mnie zaskoczył. “Don’t Beat the Girl out of My Boy” przynosi nam granie dość łagodne, ale niepozbawione energii. Gitarowe, ale z przebojowym, popowym (!) zacięciem. Na początku nie do końca wiedziałam, co myśleć. To nie była ta drapieżna Calvi, którą polubiłam kilka lat temu. Z całym albumem kompozycja ta koresponduje jednak idealnie, choć nie powiedziałabym, by “Don’t Beat the Girl out of My Boy” definiowało wydawnictwo “Hunter”. Pozostałe nagrania charakteryzują się mniej lub bardziej teatralną oprawą. Do tych bardziej czytelnych, na swój sposób nawet radiowych zaliczyć można żonglujące tempem, chłodniejsze “Chain”; seksowne, stopniowo budujące napięcie “As a Man” oraz rockowe, jazgotliwe, wzbogacone świetnymi, szeptanymi fragmentami “Indies or Paradise”. Ostatni z utworów należy do najlepszych punktów trzeciej płyty Anny.
Do innych wyśmienitych kompozycji należą “Hunter”, “Swimming Pools” i “Wish”. Pierwsza zachwyca swym klimatem oraz często wysokimi i pełnymi niepewności wokalami Brytyjki, która wyśpiewuje tu m.in. I wanted to survive. “Swimming Pools” jest zaś orkiestrową balladą o filmowym wydźwięku akcentującą operowy głos Calvi. Tu także uwagę zwraca atmosfera. Ilekroć słucham tego utworu, towarzyszy mi delikatne uczucie niepokoju. Podobnie sprawa ma się z nerwowym “Wish”, które jednak jest powrotem dynamicznych, nośnych rockowych melodii zestawionych z niespodziewanie onirycznym refrenem. Album dopełniają inne udane numery: teatralne “Alpha”, akustyczne, przepełnione smutkiem “Away” i mroczne “Eden”.
Anna Calvi znana jest z wrzucania na swoje płyty niewielkiej liczby piosenek. Także na “Hunter” ograniczyła się do wystarczającej dziesiątki. Na jej trzecim wydawnictwie nie ma ani jednej zbędnej kompozycji. Nie ma utworów, którym przykleić mogłabym łatkę “zapychaczy”. Każdy numer pełni jakąś rolę. Najczęściej jedną z dwóch – albo zachęca do potupania nóżką (już oczami wyobraźni widzę, jak wybrzmiewać będą na koncertach), albo skłania do zadumy. Powrót warty odnotowania.
zuzanna.janicka