Szkoła… przekleństwo każdego ucznia.

 

Jednak zdarzają się szkoły, do których każdy marzy się dostać. Są wyjątkowe i niepowtarzalne, oferują więcej niż przeciętność. Matt też chce się dostać do takiej właśnie szkoły. Jednak nie tak normalnie. On, który ożenił króla z bezzębną wiedźmą, ma zdawać zwykły egzamin?
O nie… To musi być inny sposób. Czy do końca uczciwy? Czy w ogóle Matt Hidalf kiedykolwiek był uczciwy? Otóż Matt chce się dostać do szkoły jako pierwszy uczeń, który popełnił oszustwo. Chłopak przygotowywał się do tego od trzech lat. Czy mu się uda? I co z tym wszystkim ma wspólnego sławna Błyskawica Widmo?

Muszę przyznać, że na początku byłam zafascynowana tą książką. Nie jestem w stanie powiedzieć, co mnie tak bardzo w niej zachwyciło.
Jednak nie mogę zaprzeczyć, że ta książka posiada w sobie magię. Jest najdziwniejszym połączeniem dwóch bardzo dobrych książek,
z którym się spotkałam.
Matt jest geniuszem, który wykorzystuje swoją wiedzę do niesienia zła. Bardzo mi to przypominało
„Artemisa Fowla”. Dziecko, które ma wybitne zdolności i wykorzystuje je do niecnych czynów…

„Dokładnie w tym momencie Matt sam musiał przyznać, że był wzruszony. Nie z powodu siostry, ale swojej własnej wspaniałomyślności.”
 
Jednak z drugiej strony mamy całkiem inny świat, który wyjątkowo przypomina pewną szkołę magii, która zyskała sławę na całym świecie. Pewnie się domyślacie, o jaką szkołę chodzi. Jest to Hogwart z „Harry’ego Pottera”. Od przeczytania całej serii nigdy się nie spotkałam z czymś podobnym. Były szkoły, uniwersytety, internaty…
Lecz żadne nie sprawiło, że poczułam się, jakbym należała do tego świata. Tu po tak długim czasie poszukiwania przywiązałam się do tego magicznego miejsca.
Na początku miałam obiekcie, czy takie połączenie jest dobre dla tej powieści. W końcu to próba dorównania mistrzom. Jednak każda strona upewniała mnie, że autor jak najbardziej sobie z tym poradził. Uważam to za wyjątkowo trudny manewr, ponieważ trudno jest odwzorować rzeczywistość innej książki, a przy tym stworzyć własny świat, który jest niepowtarzalny.
Zapewne części z Was nie interesuje literatura dziecięca. W końcu wyrośliście z niej. To bardzo błędne myślenie. Gdy zaczęłam czytać historię, też tak myślałam, aż do momentu, gdy się zgubiłam. Cała powieść jest nieprzewidywalna i wyjątkowo wciągająca. Myślimy, że rozwiązanie zagadki Błyskawicy Widmo jest banalne – do czasu… W pewnym momencie pojawiają się wątki, które wszystko komplikują i sprawiają,
że ważne rzeczy stają się nic nieznaczącymi sprawami. Ta powieść po prostu uczy, jak żyć. Pozwala młodym osobom zrozumieć, na czym
polega rodzina, miłość, przyjaźń. Natomiast tym starszym przypomina znaczenie tych tak dobrze znanych nam słów, ale niestety często
bagatelizowanych.
Poza tym muszę zwrócić uwagę na bohaterów. Byli wyjątkowo głębocy i niesamowici. Po prostu nie da się nie pokochać rodzeństwa
Hidalfów. A jest ich aż czworo – tytułowy Matt i trzy Julity. Tak, dobrze zrozumieliście. Wszystkie córki państwa Hidalfów mają na imię Julita – Złota Julita, Srebna Julita i najmądrzejsza Miedziana Julita. Na początku wydało mi się to głupie. Po co dawać wszystkim dziewczynom to samo imię? Jednak po jakimś czasie zrozumiałam, że jest to naturalne i idealnie współgra z fabułą powieści.
Jedyną rzeczą, na jaką mogę ponarzekać, a ja jestem typowym Polakiem i lubię narzekać, jest zmienność „atmosfery”. Niektóre wydarzenia są zabawne i typowo dziecinne, żeby od razu bez żadnego wstępu zmienić się na mroczne i wręcz przerażające. To było wyjątkowo irytujące. Nigdy nie mogłam być pewna, co na następnej stronie mnie spotka. Część osób pewnie zaliczy to jako plus, jednakże tutaj tego się nie da ocenić jednoznacznie.

Książkę polecam każdemu.

I jak wcześniej pisałam, wliczają się w to osoby dorosłe. Jest to fantastyczny sposób na odpoczynek, ale również małą refleksję zapisaną pod osłona magii i śmiechu.

Matt Hidalf

Dodaj komentarz