Spotkanie z muzyką PM2 Collective było przypadkiem. Ot, płyta do recenzji, kolejki widać nie było, nikt się nie wyrywał, nie błagał, nie prosił. I dobrze, bo po przesłuchaniu (tysięcznym) krążka „Bob z miasta Dylan” wiem już, że dołączyłabym do tej grupy – tupiących niecierpliwie w kolejce, wyrywających się, błagających i proszących. Nowa płyta PM2 Collective ma bowiem wszystko to, co w muzyce cenię – oryginalny pomysł, intertekstualne nawiązania, nieprzekombinowane kompozycje i nastrojowy cel.

Odpalam krążek i… bach! Trzy sekundy i jestem na kowbojskiej prerii. Słońce pali niemiłosiernie, w oddali majaczy zbite z drewnianych bali miasteczko, jakiś wygłodniały sęp pikuje nade mną, licząc, że ja lub mój koń padniemy z wycieńczenia. Ale nic z tego, to nie nasze pierwsze rodeo. Przygryzając kawałek słomy, kołyszę się w siodle w rytm końskiego stępu. Gdybym była mężczyzną, myślałabym pewnie o pięknej córce szeryfa lub pastora, a tak jest mi po prostu gorąco. Lśniące czystością rewolwery, spoczywające w swoich kaburach, aż palą, gotowe do pojedynku w samo południe.

Mogłabym tak długo, ale nie o moje wyobrażenia, a samą muzykę chodzi. Na krążku znaleźć można dziesięć utworów, z czego pierwszy to swoistego rodzaju wprowadzenie. Melodyjne opowiadanie, którego celem jest wtłoczenie słuchającego w świat przedstawiony w muzycznych tekstach. To jedna z tych płyt, których utwory należy słuchać w podanej kolejności, składają się bowiem na westernową historię. Wszystkie kawałki utrzymane są w brzmieniu country z rockową nutą. Country w Polsce? – zapytacie. A no było pewne ryzyko, że zespół upodobni się do muzyki szantowej, naszego rodzimego country. Gdzieś ta polska naleciałość ostatecznie pobrzmiewa, ale PM2 Collective jest zdecydowanie bliżej amerykańskiej prerii, niż ktokolwiek inny z rodzimego gruntu, kogo do tej pory przyszło mi słuchać. Jak sądzę, by mieć to w sobie na sto procent, trzeba się urodzić w Kolorado i w niemowlęctwie przetrwać spotkanie z szakalami czy innymi takimi.

Kto nie oglądał westernów, ten może mieć pewien problem z docenieniem bogactwa intertekstualnych nawiązań w „Bob z miasta Dylan”. PM2 Collective odwołuje się w swoich tekstach do takich tytułów i postaci jak „Dzika banda”, „3:10 do Yumy”, Jesse James, Butch Cassidy czy Billy Kid. A to i tak tylko szczyt góry przywoływanych nazw i nazwisk. W kwestii muzycznych inspiracji PM2 Collective przyznaje się do korzystania z osiągnięć 16 Horsepower, Whiskeytown, Calexico oraz Boba Dylana. Czy to słychać? Doskonale.

Krążek słucha się jak soundtrack z dobrego filmu country o lekko komediowym zacięciu lub zbiór utworów ze spektaklu w teatrze muzycznym. Wielowątkowa historia opowiedziana w tekstach piosenek sprawia, że za pierwszym i drugim razem, a nawet i później, ignoruje się warstwę muzyczną i skupia na samej fabule utworów, która czerpie z klasycznego kina Dzikiego Zachodu.

Do czwartego utworu z płyty, „Dzikiej Bandy” będę wracała chyba do końca życia – jest rytmiczny, nastrojowy i dowcipny, a instrumentalne naśladowanie wyjących wilków to majstersztyk, wisienka na torcie kawałka. Świetnie wypada także następny, piąty z utworów, ostrzejszy i wyraźnie bluesowy „Psota Blues”. Do mojej listy top trzy zalicza się także siódemka – „Powrót” –, która automatycznie przywołuje moje wspomnienia dotyczące jazdy konnej, galopu i cwału.

PM2 Collective stworzył na swojej najnowszej płycie, „Bob z miasta Dylan” genialną kompozycję utworów – wpadających w ucho i niosących za sobą jakąś treść. Wielka szkoda, że dotrze raczej do wąskiego grona odbiorców, którzy lubują się w tego typu dźwiękach. Polska nie słynie przecież z zamiłowania do country. Ale kto wie, może PM2 Collective stanie się początkiem społecznego zainteresowania muzyką wprost z Kolorado? Ja osobiście cieszyłabym się niezmiennie, słysząc w radio „Dziką bandę” w miejscu łudząco do siebie podobnych utworów pop.

Alicja Górska
PM2 COLLECTIVE BOB Z MIASTA DYLAN okładka

Dodaj komentarz