Najpierw była dudniąca w piersiach Coma, dopiero później frontman zespołu, Piotr Rogucki, przemienił się we wrażliwego i dojrzałego solistę.

„J. P. Śliwa” to jego trzeci krążek. Zdecydowanie odmienny brzmieniowo, konceptualnie i artystycznie od dotychczas znanej twarzy polskiego rockmana. Tym razem muzyk zabiera słuchaczy w nietypową podróż po wielopiętrowych kombinacjach dźwiękowych, których nie sposób określić tylko jednym słowem.

Faktyczna przygoda z „J.P. Śliwa” zaczyna się już od samego tylko obcowania wizualnego. Piotr Rogucki postawił bowiem na artystyczną komplementarność, nie pozostawiając pierwszego spotkania potencjalnego słuchacza i materialnej warstwy płyty przypadkowi. Nawet gdyby nazwisko wokalisty Comy nic mi nie mówiło, to z pewnością zatrzymałabym się przy „J. P. Śliwa” na chwilę i dała jej szansę.

Jak zapowiadał wcześniej Piotr Rogucki, jego najnowszy krążek to opowieść „o chłopcu z pokolenia JP II, który miał dokonać wielkich rzeczy, ale nie spełnił pokładanych w nim nadziei i po ukończeniu kulturoznawstwa pracuje na emigracji jako hydraulik”. Zanim przesłuchałam płytę, zastanawiałam się, jak zamierza uzyskać podobną fabułę nie wpadając w pułapkę tekstowego przegadania. A może nastawiałam się negatywnie, bo sama skończyłam kulturoznawstwo i czuję, że życie przecieka mi przez palce? W każdym razie – okazuje się, że można opowiedzieć podobną historię, nie wybierając najłatwiejszej drogi upychania słów w tekście. Ale żeby tego doświadczyć, żeby to w siebie wtłoczyć i dostrzec trzeba… założyć słuchawki.

Tylko wtedy da się usłyszeć multipłaszczyznowość muzyki. Misterne konstrukcje przywodzące na myśl starannie przemyślaną scenografię wprost eksplodują dźwiękowymi wskazówkami-tropami, dzięki którym historia „chłopca z pokolenia JP II” staje się żywa i namacalna. Każdy z dziesięciu zebranych na krążku utworów reprezentuje inny kierunek muzyczny. Oczywiście artysta pozostaje wierny mocniejszym brzmieniom, jednak zdaje się, że w zależności od „fabularnego” rozwoju akcji robi krok w stronę, a to muzyki elektronicznej, a to muzyki eksperymentalnej, a to niemal poezji śpiewanej lub nawet przygranicza kościelnych psalmów. Dzięki temu inne zapowiedzi artysty o „próbie podejścia do albumu muzycznego, z zakresu muzyki rozrywkowej, jako do dzieła artystycznego porównywalnego z instalacjami, rzeźbami lub collage’ami współczesnych twórców. Miejsce, gdzie piosenka przestaje być jednorodnym i niewymagającym umilaczem czasu, a staje się wezwaniem do współudziału w akcie twórczym” – okazują się faktyczną deklaracją, a nie słowami rzuconymi na wiatr. Podkreśla to jeszcze fakt dynamicznie zmieniającego się głosu wokalisty, który wykorzystuje go raz serwując nieco autorytatywne, niskie tony z intrygującą chrypką; innym razem niemal chłopięce, nieco zawyżone dźwięki.

Większość utworów na krążku jest polskojęzyczna (chociaż niektóre stanowią językową kombinację), co dla mnie jest znaczącym plusem z czysto egoistycznych powodów – po prostu wolę Piotra Roguckiego w „swojskiej” wersji. Ponadto bardzo cenię sobie u artystów i tekściarzy talent do wykorzystywania wieloznaczności lub też multiplikowania znaczeń w dźwięczności języka ojczystego oraz przekształcania utartych sloganów, tworzącym tym samym nowe znaczenia. Na tej płaszczyźnie też się nie zawiodłam.

Płyta „J. P. Śliwa” towarzyszyła mi podczas miejskich spacerów, tramwajowych ścisków i podczas samotnych godzin w czterech ścianach; była ze mną, gdy miasto rozpalało się feerią neonowych świateł i, gdy łapało pierwszy o świcie oddech. W zależności od chwili miejsca utwory nabierały nowych znaczeń i wymiarów, a mnie samą wtłaczały w nierzeczywiste wrażenie brania udziału w swoistego rodzaju reality show lub offowej produkcji kinowej o poszukiwaniu własnej drogi, niepewności, upadających marzeniach i narodzinach nowych pragnień – innymi słowy, po prostu o życiu. Dobrze wiedzieć, że nie jest się samemu w tym galimatiasie.

Alicja Górska

 

Print

Dodaj komentarz