Największą bolączką DC jest fakt, że równocześnie z nimi, swoje filmy w świat wypuszcza inna, potężna marka – Marvel. Co ciekawsze, to zdanie nie działa w drugą stronę, bo Marvel nie czuje się w żaden sposób zagrożony produkcjami DC. Czy jest szansa, aby karta się odwróciła? „Aquaman” ma być stemplem jakości i znakiem podjęcia rękawicy przez DC w dość nierównej, jak dotąd, walce z potężnym graczem na rynku.

Choć Aquamana mogliśmy już zobaczyć w „Justice League” oraz „Batman v Superman”, to dopiero przy okazji jego solowego filmu, można dowiedzieć się o jego przeszłości nieco więcej. W pierwszych scenach zostają ukazane losy rodziców głównego bohatera, którzy pochodzą z dwóch światów – ojciec (Ziemianin) oraz Atlanna (Królowa podwodnego Atlantis). Choć wiele ich różniło, efektem miłości, która cały czas się rozwijała, był syn – Arthur. Jednak Atlanna, aby zapewnić bezpieczeństwo swojemu dziecku i ukochanemu, musiała wrócić do swojego królestwa, aby poślubić wybranego dla niej kandydata w Atlantis. Tam rodzi się jej drugi syn – Orm, który po pewnym czasie zasiada na tronie tego królestwa. Jednak w niedalekiej przyszłości planuje on zaatakować Ziemian i zlikwidować największe, według niego, zagrożenie dla życia wodnego.

Historia „Aquamana” nie należy do najbardziej skomplikowanych i silących się na uniwersalne przesłanie, historii. Arthur musi przeciwstawić się jednocześnie swojemu przyrodniemu bratu oraz piratowi o imieniu Manta, który mści się za to, jaki los zgotował Aquaman jemu i jego ojcu. Myślę, że walka o tron Atlantis została całkiem nieźle rozpisana i w swojej strukturze bardzo przypominała „Czarną Panterę”, gdzie dochodzi do walki prawowitego władcy z królewskiej krwi z bękartem, który domaga się tronu. Nie ma tutaj dziur fabularnych i wszystko ma swoje logiczne uzasadnienie. Wiemy dlaczego Orm chce obronić za wszelką cenę swoją królewską koronę, ale także w pełni rozumiemy powódki Aquamana do odebrania jej swojemu bratu. Motywacja Orma do zaatakowania lądu nie jest wyrafinowana i podszyta nienawiścią do rasy ludzkiej. W tym momencie ten film mi trochę zgrzytał, bo argumentacja władcy Atlantis, aby zjednoczyć wszystkie frakcje podwodne i zrównać z ziemią niecnych grzeszników znajdujących się nad nimi, mocno kulała pod względem jasności przekazu, i słuszności jego racji. Z drugiej strony, na szczęście ten wątek nie ciągnie się przez cały film i nie jest główną osią fabularną całej historii (uff…), więc mogę tylko w tym przypadku postawić mały minusik przy tym i skupić się na rzeczach znacznie przyjemniejszych. Głębia oceanów nadal nie jest tak mocno eksplorowanym w filmach środowiskiem, aby mogło widzom się to znudzić, co zostaje wykorzystane w „Aquaman”. Ależ to pięknie wszystko wygląda! Miałem przez pewien okres wrażenie, jakbym ujrzał świat Avatara zanurzony pod wodą. Zostajemy zaczarowani pełną paletą barw flory i fauny znajdującej się w podwodnym świecie. Stykamy się z wielkim i nadal do końca niezbadanym światem, w którym widzimy mnóstwo neonowych barw, egzotycznych zwierząt i różnych frakcji żyjących pod wodą. Uważam, że akurat ta ostatnia część nie została wykorzystana w taki sposób, abym czuł już pełną ekscytację i satysfakcję przy poznawaniu tego środowiska. Niezbyt interesujący dla mnie, jako odbiorcy, wątek Manty z pełną świadomością zastąpiłbym przeglądem i poznaniem krótkiej historii każdej frakcji znajdującej się w oceanie. Pozwoliłoby to na pełne zrozumienie praw rządzących się w wodzie, a także na poznanie zarysu historii oraz mocnych i słabych stron każdej z nich. Jednak taka dygresja to tylko moje personalne preferencje, które można rzucać w przypadku każdego filmu, którym jesteśmy tak zaczarowani, że usunęlibyśmy każdy jego słaby punkt na rzecz czegoś, co nas szczególnie intryguje. Tak na marginesie, to zostańcie na scenie po napisach, bo pojawia się tam prawdopodobna zapowiedź kolejnej części. Nie mogę się nachwalić podwodnego świata wykreowanego na potrzeby tego filmu, bo ciężko było sobie wyobrazić, że zostanie to przedstawione tak dobrze, tak konsekwentnie i z tak wielkim rozmachem.

Zawsze w przypadku produkcji przepełnionych efektami specjalnymi istnieje ryzyko, że widza w końcu zaczną razić sekwencje komputerowe, które biją po oczach green screenową ściemą. Z „Aquamanem” miałem podobne obawy, ale praktycznie od momentu, gdy pierwszy raz miałem okazję zanurzyć się z bohaterami w wodzie, ani razu przez głowę nie przeleciała mi myśl, że oglądam zwykłych aktorów kręcących swoje sceny w ciepłym studiu, a nie w pięknym i kolorowym świecie. Wszystko jest tutaj naturalne, ma swoje miejsce i powala świetnymi efektami specjalnymi, w których zadbano o wszystkie szczegóły. Poruszanie się bohaterów w wodzie przypomina nurkowanie, które znamy w rzeczywistości, gdy ciało ludzkie musi pokonać opór wody, a włosy naturalnie unoszą się w cząsteczkach wody. Wszystkie wybuchy, sceny walk i pościgów zostały zrealizowane na poziomie godnym budżetu przeznaczonego na tę produkcję. W bitwach podwodnych postawiono przede wszystkim na widowiskowość, rozmach i różnorodność, co wzmacniało z każdą sekundą moje zainteresowanie wydarzeniami na ekranie, bo nie sposób było nudzić się na scenach, które przypominają te, które widzieliśmy chociażby z „Avengers: Infinity War” czy „Gry o Tron”. Polecam zobaczyć ten film w IMAX, aby w pełni doświadczyć wrażeń płynących z walk toczących się w środowisku, w którym czegoś takiego wcześniej się nie widziało. Na szczególną pochwałę zasługuje tutaj James Wan, czyli reżyser tego widowiska, ponieważ udało mu się dzięki wybitnej pracy kamery i różnorodności ujęć sprawić, że sekwencje kadrów widziane w tysiącach innych produkcji, tutaj będą sprawiać taką frajdę z oglądania, i autentycznie będą wgniatać w fotel.

Postać Aquamana jest niewątpliwie najjaśniej świecącą gwiazdą tego widowiska. Jason Momoa nie był, nie jest i nigdy prawdopodobnie nie będzie hollywoodzkim gwiazdorem, który będzie zgarniał Oscary za swoje role w dramatach i thrillerach psychologicznych. Nic nie szkodzi! Mam wrażenie, że Aquaman został napisany specjalnie dla niego, bo w jego kostiumie czuje się jak ryba w wodzie (to porównanie nie pojawiło się tutaj przypadkowo). Jego potężna postura ciała, długie włosy i osobowość praktycznie w 100%  ucieleśniają wyobrażenie człowieka, który może być superbohaterem i ratować ludzkość, dzięki swoim umiejętnościom. Sceny walk, w których brał udział Momoa powodowały u mnie gęsią skórkę wywołaną ekscytacją. Jego fizyczność, moc i męskość można było poczuć w każdym ciosie wyprowadzonym w kierunku szczęki przeciwnika.  Aquaman nie jest superbohaterem, który ma laserowe oczy, technologicznie wyszukany strój czy umiejętność strzelania pajęczą siecią z nadgarstka. Arthur „tylko” umie rozmawiać oraz oddychać w wodzie i ma mięśnie, których nie waha się używać. Tyle mi w zupełności wystarczy. Aquaman to taki swojski facet, którego masz wrażenie, że znasz od lat i którego nie da się nie lubić. Aquaman jest przeciwieństwem Batmana i Supermana, którzy w stajni DC są przedstawiani jako mroczne, niezrozumiane i problematyczne postacie. Arthur natomiast chodzi z ojcem do baru, robi sobie selfie ze swoimi fanami (co było naprawdę śmieszną sceną) i co jakiś czas pozwala sobie na rzucenie w świat zabawnego tekstu komentującego jakieś wydarzenie. Przez większość filmu, Aquamanowi towarzyszy Mera, wojowniczka Atlantis, która jest wybranką Orma. W tej roli można zobaczyć Amber Heard, którą można ocenić takimi samymi epitetami, jakimi zacząłem opisywać Jasona Momoę. Jednak w tej produkcji sprawdziła się zaskakująco dobrze. Istniała chemia między nią, a Aquamanem i było czuć, że dobrze się bawią przy kręceniu tego filmu. Jej obecność przy boku Arthura była zwiastunem przygód, które czekają oboje bohaterów. Szczególnie w środkowej części filmu, gdy sceny bitewne i efekty specjalne zostały zastąpione zagłębieniem się w relację Mery i Aquamana, reżyser dał widzom możliwość chwilowego odpoczynku od nadmiaru bodźców wizualnych. Oczywiście zdarzały się tutaj momenty zbyt długiego przestoju (na szczęście nie trwały długo), a także niezbyt trafione one-linery głównego bohatera, ale myślę, że przed tak intensywną końcówką, moment uspokojenia oraz przejścia w bardziej przygodową odsłonę tego filmu, był jak najbardziej właściwą decyzją. Rola Orma przypadła Patrickowi Wilsonowi, który całkiem dobrze wywiązał się z roli głównego antagonisty. Nie jest to typ czarnego bohatera, który szczególnie zapada w pamięć, jak na przykład Joker lub nie jest tak niejednoznaczny jak Thanos, ale nie wzbudzał u mnie jakichś momentów zażenowania lub irytacji, więc można go nazwać idealnym dopełnieniem postaci Aquamana i jego godnym przeciwnikiem. W międzyczasie przewijają się takie postacie drugoplanowe, jak wspomniana wcześniej Atlanna, grana przez Nicole Kidman oraz Vulko, w którego wcielił się Willem Dafoe. Mimo, że pojawiają się tylko w niektórych scenach, pełnią oni bardzo ważną rolę w życiu głównego bohatera, co sprawia, że nie są oni też obojętni widzowi.

Dotychczasowa rywalizacja DC z Marvelem to była dotychczas gra do jednej bramki. Marvel grał swoje, a DC strzelało sobie samobóje. Najpierw słynna akcja z maskowaniem wąsów Supermana, a później zewsząd dochodzące plotki o problemach scenariuszowych nowego filmu o Batmanie. Czy to koniec problemów DC? Zobaczymy. Ja osobiście nie jestem tak krytyczny wobec produkcji spod tego szyldu. Ogólnie chłodno przyjęte „Batman v Superman” oraz „Justice League” całkiem przyjemnie mi się oglądało, a z kolei chwalony przez krytyków „Wonder Woman” stawiam na podobnym poziomie, co dwie, wyżej wymienione produkcje. W przypadku „Aquamana” postanowiono skupić się na zapewnieniu intensywnej rozrywki, pomieszanej z elementami humorystycznymi i przygodowymi. Klamrą wszystkie te elementy łączy postać Aquamana, która wzbudza zaufanie i sympatię widza, dzięki czemu jest hybrydą poważnego podejścia do kina superbohaterskiego reprezentowanego przez DC oraz tego luźnego, zabawnego i przyjaznego serwowanego w filmach Marvela. Jestem zachwycony tym, co dostałem w „Aquamanie”, ponieważ taki typ kina to dość przetarta ścieżka i ciężko jest znaleźć coś, co spowoduje, że widz nie będzie ziewał na seansie. Ten film to znalazł. Jest humor, jest rozwałka, są mięśnie i jest epickość, której ciągle poszukujemy w filmach tej kategorii. DC nie strzela już samobójów, ponieważ w końcu wyciągnęli oni piłkę ze swojej bramki, postawili ją na środku boiska i mam nadzieję, że będą chcieli podjąć pełnoprawny pojedynek z Marvelem. Nie chcę, żeby to był pojedynek o zwycięstwo, tylko o wzajemne podnoszenie sobie poprzeczki. Potrzebujemy Star-Lorda, Iron Mana, Spider-mana, ale także Batmana, Wonder Woman czy Aquamana. Oby tylko to był zwiastun tendencji zwyżkowej, a nie jednorazowy wyskok.

Adam Prokopczyk

Dodaj komentarz