fsk2W sobotę późnym wieczorem zakończył się 12. Festiwal Skrzyżowanie Kultur (FSK) – doroczne święto wszystkich fanów world music. Jak to zwykle bywa podczas takich imprez były lepsze i gorsze występy. Czasem najbardziej wyczekiwana gwiazda da średni koncert, zaś mało komu znana „szara myszka” pokaże coś, co na długo pozostanie w pamięci widzów. Tak poniekąd było tym razem. Najbardziej znaną artystką tegorocznego FSK była bez wątpienia Susana Baca, diwa muzyki afrokubańskiej. Niestety, wraz z wiekiem (którego kobietom wypominać się nie powinno, zrobiła to jednak ze sceny pani Maria Pomianowska) uleciała z piosenkarki moc głosu. Dzisiejsza Susana Baca nie zaśpiewa już czysto wszystkich swoich utworów, więc powinna się skupić na tych piosenkach, które nie wymagają aż takiego artyzmu w głosie. Z kolei, jeśli chodzi o Brazylijkę Renatę Rosę, to po jej występie nie obiecywałem sobie niczego wielkiego. I przyjemnie się zaskoczyłem. Oto na scenę weszła kolorowo ubrana, uśmiechnięta filigranowa brunetka wraz z zespołem muzyków, który towarzyszy jej od 15 lat, a w skład którego wchodzą: Hugo Linns, Gilú Amaral, Amendoim i Pepe. Po pierwszych 2 czy 3 utworach wydawało się, że urodzona w São Paulo artystka nie porwie widzów. Było to mylne wrażenie. Punktem zwrotnym występu było wspólne zaśpiewanie piosenki „Me Leva”. Warszawska publiczność zrobiła to chętnie i głośno (w odróżnieniu od prób śpiewania refrenu wraz z Ester Radą podczas koncertu kończącego tegoroczny FSK). Kolejne utwory Renaty Rosy i jej zespołu przyjmowane były z podobnym entuzjazmem. Brazylijka oczarowała widzów, w tym tak starych i zaprawionych w bojach festiwalowych wyjadaczy jak piszący te słowa.
Największe wrażenie zrobił na mnie występ libańskiej chrześcijanki, Ghady Shbeir. Co ciekawe, pani Shbeir nie nawiązywała kontaktu słownego z publicznością (nie było ani sztucznego „Dobry wieczór” po polsku, ani prób udawania, że zna się język angielski), nie tańczyła (stała nieruchomo przy mikrofonie), nie intrygowała ubiorem, a mimo tego jej występ otarł się o jakiś rodzaj magii. Bo jak inaczej wytłumaczyć to, że śpiewała melancholijne utwory, często a capella, w języku arabskim, który przecież nie jest ogólnie znany w naszym kraju, a jednak oczarowała widzów, pokazała że sam głos (plus naturalna skromność) wystarczy, by zaciekawić odbiorcę. Oczywiście najpierw trzeba posiadać ów głos, co w przypadku kolejnej wykonawczyni na FSK nie było już tak oczywiste. Ester Rada urodziła się co prawda w Kirjat Arba, na terenach starożytnej Judei, ale jej rodzice wywodzili się z etiopskich Żydów. Nic dziwnego, że jako wokalistka pani Rada często śpiewa po amharsku. To wychodzi jej dobrze, choć nawiązywanie w co drugim utworze do ethio-jazzu trochę irytuje. Gorzej, gdy wokalistka z Izraela bierze się za muzykę soulową. Piosenkarek soulowych o podobnym lub lepszym głosie od Ester Rady jest cała masa, nie ma więc większego sensu kopiowanie Erykah Badu, Jill Scott czy Angie Stone. Podczas sobotniego koncertu Izraelki kończącego w tym roku Festiwal Skrzyżowanie Kultur w zasadzie słyszeliśmy tylko soul, i to najczęściej po angielsku. Dziwnie to brzmiało na imprezie dotyczącej muzyki etnicznej.
Kolejnym nie do końca udanym wg mnie pomysłem było zaproszenie na FSK Tima Eriksena. To były punkowiec, a obecnie człowiek zajmujący się folklorem Appalachów oraz… wspólnotowym śpiewem polifonicznych hymnów protestanckich. Gdyby Eriksen wystąpił sam z łatwością darowałbym sobie pójście na ten koncert. Ale podczas FSK Tim Eriksen zaśpiewał i zagrał przy akompaniamencie samego Omara Sosy – wirtuoza afrokubańskiego jazzu. I rzeczywiście, Omar Sosa to prawdziwy maestro, mistrz mistrzów, człowiek na którego patrzy się i którego gry słucha się z ogromną przyjemnością. Niestety, tego samego nie da się powiedzieć o Timie Eriksenie. Nie zmienia tego nawet fakt, że obaj panowie nagrali wspólnie płytę nominowaną do Nagrody Grammy.
Na FSK wystąpili także Haitańczycy z grupy Chouk Bwa Libète (udane, rytmiczne show) oraz gruziński kwintet Urmuli (szkoda, że z Trebuniami-Tutkami, bo sam ich występ byłby o wiele ciekawszy). Oba zespoły zaprezentowały się bardzo korzystnie, godnie prezentując muzykę ze swoich krajów.
Z innych wydarzeń festiwalowych należy odnotować specjalny koncert dla dzieci w wykonaniu Afrobrazylijczyka Adriana Adewalego oraz seans filmu „Sonita” w reżyserii Iranki Rokhsareh Ghaem Maghami przedstawiający pierwszą afgańską raperkę, Sonitę Alizadeh.
Festiwalowi widzowie znają już niestety postać „leśnego dziada”, jak go wielu określa, czyli Karola Ejgenberga, który swoim tembrem głosu, irytującym sposobem bycia i bardzo niechlujnym wyglądem potrafi zepsuć niejedną przedkoncertową atmosferę. Tak było i w tym roku, Karola było pełno w każdym miejscu festiwalowego namiotu. Oczywiście nie jest to wina organizatorów, choć co roku zastanawia mnie fakt. czemu człowiekowi prowadzącemu prehistoryczną listę mailingową (sic!) dotyczącą muzyki folkowej tak chętnie przyznaje się akredytację dla mediów. Może gdyby Ejgenberg choć raz musiał zapłacić za bilet zacząłby szanować uszy ludzi, którzy niekoniecznie chcą słyszeć jego donośny głos i dostawać strzępki karteluszek z nagryzmolonym adresem listy mailingowej.
Natomiast poważnym faux pas, i to już ze strony organizatorów, nazwałbym to, co stało się tuż przed występem wspomnianej wyżej Ester Rady. Otóż każdy występ na tegorocznym FSK poprzedzony był króciutką zapowiedzią z ekranu – i to sprawdzało się znakomicie, świetny pomysł. Niestety, ostatnia zapowiedź, wypowiedziana ustami Macieja Szajkowskiego, zawierała błąd językowy – pan Szajkowski wypowiedział nazwisko Elli Fitzgerald „Fitz-gerald”, przez „g”, zamiast „Ficdżerald”. Po widowni przeszedł głośny pomruk zdziwienia, może i lekkiego zniesmaczenia.
Podsumowując jednak, tegoroczny Festiwal Skrzyżowanie Kultur uważam za udany. Nie było co prawda występu na miarę tego, co w 2012 r. pokazał Boubacar Traoré albo rok później Calypso Rose, ale nie co dzień jest Gwiazdka, nie ma co narzekać. To był ciekawy pod wieloma względami tydzień, wypełniony muzyką z Europy, Azji i obu Ameryk. Marii Pomianowskiej i jej sztabowi należą się wielkie podziękowania. Dodatkowe wyrazy uznania trzeba przekazać tzw. porządkowym, czyli ludziom dbającym w czasie FSK o bezpieczeństwo widzów i należyty komfort odbioru. Tu nie można mieć najmniejszych zastrzeżeń – wysoka kultura i pełen profesjonalizm.
Warszawie jak najbardziej jest potrzebna taka impreza, takie święto muzyki świata. To bez dwóch zdań.
A za rok? Jeśli można mieć jakieś ,to chciałbym wreszcie usłyszeć w Warszawie tzw. playback singers, czyli genialnych indyjskich wokalistów śpiewających w filmach bolly-, tolly- czy kollywoodzkich. No i Afryka, której w tym roku niestety zabrakło.
Do zobaczenia za rok!

Autorzy zdjęć:
Jarosław Molski (górne)
Mizy (boczne).
Na dole wpisu utwór „Olicha Legba” zespołu Chouk Bwa Libète. Początek tego nagrania wykorzystywany był jako dżingiel w czasie trwania FSK).

Dodaj komentarz