Dystrybutorzy długo kazali nam czekać na premierę pierwszego filmu Oz’a Perkinsa. Wyprodukowany w 2015 roku horror Zło we mnie, do polskich kin trafił dwa lata po światowym debiucie i z pewnością należy się zastanawiać, dlaczego tak późno. Jednak jednocześnie mając w pamięci The Witch, czyli inny niezwykle udany film grozy, który przecież do tej pory nie doczekał się polskiej premiery, trzeba się cieszyć, że w ogóle któryś z dystrybutorów postanowił po ten tytuł sięgnąć. Samemu reżyserowi można zazdrościć takiego debiutu, bo w mojej opinii Zło we mnie obok wspomnianej „Czarownicy” oraz „Babadooka” czy „Coś za mną chodzi”, jest najlepszym horrorem ostatnich lat… Tak, najlepszym, ale to oczywiście nie oznacza, że znajdzie on uznanie w oczach każdego fana gatunku…
Większość akcji osadzonego w zimowej scenerii filmu rozgrywa się w katolickiej szkole z internatem dla dziewcząt. Zbliżają się ferie, pracownicy w końcu biorą urlop, a stęsknieni rodzice odbierają swoje pociechy. Jednak po dwie uczennice nikt nie przyjeżdża. Rose i Kat muszą więc zostać jeden dzień dłużej, podczas gdy dyrektor obiecuje w tym czasie skontaktować się z ich rodzicami. Zgodnie z jego poleceniem Katherine ma za zadanie opiekować się w ten czas młodszą Rose. Ta ma jednak inne plany i przy pierwszej lepszej okazji wymyka się ze szkoły. Pozostawiona sama sobie Rose, mająca silne przeczucie, że jej rodzice nie nie żyją, zaczyna się zachowywać cokolwiek dziwnie. W tym samym czasie pewne małżeństwo zmierzające w kierunku szkoły, zabiera po drodze Joan próbującą dostać się do sąsiedniego miasta. Nie wiedzą jednak, że milcząca i z pozoru niegroźnie wyglądająca dziewczyna, dopiero co uciekła z zakładu psychiatrycznego…
Bardzo ciężko teraz o takie horrory jak Zło we mnie. To przykład kina grozy w którym z pozoru nic się nie dzieje, akcja wlecze się niemiłosiernie, ale jednocześnie napięcie i powoli budowana atmosfera jest tak gęsta, że można ją ciąć nożem. Nie ukrywam, powolna narracja faktycznie może nużyć, a widzowie nastawieni na kolejny typowy jumpscare’owy straszak, zapewne wyjdą z kina niezwykle zawiedzeni. Jednak Ci, którzy bardziej od wyskakujących zza rogu potworów, cenią sobie klimat, a zamiast podskakiwania w fotelu większą satysfakcję odnajdują w charakterystycznym, kującym aż w klatkę piersiową oczekiwaniu na to, co się stanie, na to, co nieuniknione, niewątpliwie docenią debiutanckie dzieło Oz’a Perkinsa.
Reżyser świetnie bawi się percepcją widza, pokazując fabularne wydarzenia z różnych perspektyw, rozsypując fabularne puzzle i zmuszając go do samodzielnego ustalenia porządku przyczynowo-skutkowego filmu. Film można podzielić na kilka segmentów, z których każdy, jest punktem widzenia jednej z trzech bohaterek. Oczywiście o ile perspektywę Rose i Kat zamkniętych w szkole, możemy jakoś próbować połączyć, to gdy akcja przenosi nas w stronę zmierzających do niej małżonków i towarzyszącej im Joan, sprawa nieco się komplikuje i co rusz na nowo rozsypuje starannie budowaną wersję zdarzeń.
Nic złego nie można również zarzucić, jeśli chodzi o aktorstwo. Zarówno znana szerszej publiczności Emma Roberts, jak i mniej znane Kiernan Shipka i Lucy Boynton, grają dobrze, a nawet bardzo dobrze. Jest to niezwykle istotne, bo praktycznie cały ciężar filmu znajduje się na ich barkach.
Zło we mnie to również przykład filmu bardzo niejednoznacznego. Można go sklasyfikować jako klasyczny film o opętaniu złem, o demonicznych siłach, które spaczają umysł niewinnej dziewczyny. Można również odczytywać go jako próbę odnalezienia genezy pierwotnego zła, psychologiczne wyjaśnienie jego źródła, które z reguły i tak pozostaje bez odpowiedzi. Film można więc śmiało porównywać do tak wielorako pozwalających się interpretować obrazów, jak „Babadook”, „Coś za mną chodzi”, ale również do starszych, kultowych przedstawicieli gatunku jak „Psychoza” czy „Lśnienie”. Nie są to porównania na wyrost, chociaż oczywiście każdy z wyżej wymienionych, jest filmem bardziej kompletnym od horroru Oz’a Perkinsa.
Choć przykładów wcale nie trzeba szukać daleko, to tak kameralnych i klimatycznych filmów grozy, nie powstaje w dzisiejszych czasach aż tak dużo. Z jednej strony przygniatająca atmosfera dosłownie wbija w fotel, z drugiej jednak pewna oszczędność w środkach wyrazu i wolne tempo, mocno testują cierpliwość nastawionego na nieco inne kino odbiorcy. Jeśli więc szukasz horroru spod znaku skrzypiących drzwi i potworów wyskakujących z szafy, to daruj sobie seans. Zło we mnie z pewnością szybko wyśle Cię w ramiona Morfeusza. Jednak jeśli szukasz czegoś więcej, a niejednoznaczność i czas spędzony nad szukaniem własnej interpretacji, jest dla Ciebie wartością dodaną filmu, to spiesz się do kina. Taka szansa może się już długo nie powtórzyć…
źródło zdjęć: imdb.com
Za seans serdecznie dziękuję: