Miejska opowieść Jakuba Żulczyka wciąga do ostatniej strony. Kolokwialnie mówiąc – wbija w fotel, a po lekturze ma się wrażenie, jakby po człowieku przejechał walec. To świetnie napisana, dokładnie przez pisarza rozpracowana i przeprowadzona narracja, która zdaje się przypominać o sprawach oczywistych, a w swojej wymowie niesie ponure przesłanie. Jeżeli, jak w przypadku głównego bohatera, ktoś usilnie stwarza własną kreację, odgrywa rolę kogoś, kim do końca nie jest, czasem znajdą się ludzie, którzy umożliwią mu stuprocentowe i autentyczne wejście w rolę, którą dotychczas dość sztucznie zdawał się grać. Jacek jest małomówny, wie z kim rozmawiać, jak strzec swojej tożsamości, by w razie potencjalnej wpadki mieć alibi, wie kogo unikać, a komu dać towar na kredyt. Stwarza taki wariant siebie, bowiem wykonuje zawód wysokiego ryzyka. Jadąc nocą samochodem do swoich klientów, wiele rozmyśla, snując pesymistyczne refleksje nad naturą człowieka. Wierny gangsterskiej maksymie „vide cul fide”, rzeczywiście nikomu nie ufa, nie wchodzi w bliższe relacje z ludźmi, nie licząc jedynej przyjaciółki, z którą zdaje się łączyć go jakaś forma skazania na siebie. Obydwoje świadomi są swego emocjonalnego okaleczenia oraz faktu, że nikt ich nie chce. Swą dawną miłość, Beatę, traktuje przedmiotowo, sprowadzając kontakt z nią, zgubny jak się okaże, do sporadycznie odbywanej, acz intensywnej seksualnej gry. Jego poukładane życie, nad którym wydawało mu się, że posiada pełną kontrolę, zaczyna się sypać niczym wprawione w ruch kostki domina, kiedy bierze od swojego kolegi z branży torbę z kokainą i lewymi pieniędzmi. Fabuła niczym z klasycznego kryminału, jednak pod koniec powieści, z jedynym możliwym zakończeniem, czytelnik zda sobie sprawę, że najnowsza, znakomita zresztą, powieść Żulczyka ma w sobie coś z mrocznego, złowieszczego moralitetu.

Autor „Instytutu” napisał powieść negatywnie portretującą współczesną Warszawę. Jej główny bohater – wspomniany już diler kokainy o imieniu Jacek, bez nazwiska, bądź, co w tej profesji pożądane o wielu nazwiskach, z wieloma dowodami osobistymi potwierdzającymi różne tożsamości – prowadzi nocą przerażonego czytelnika po mieście, które tętni życiem. Pracownicy korporacji, prezesi spółek bogata, znudzona i zblazowana młodzież, policjanci, kulturalne elity, właściciele lokali, modelki, nawet ułożone, bogate panie w średnim wieku, stanowią rzeszę potencjalnych odbiorców białego proszku. Motywacje mają różne. Wielu z nich chce zapomnieć, odprężyć się, dobrze się bawić, czy pobudzić strudzony organizm do jeszcze intensywniejszej pracy na pełnych obrotach. W książce Żulczyka kokaina jest wszechobecna. Jacek portretuje poszczególnych odbiorców narkotyku oddzielnie, poświęcając każdemu z osobna wiele uwagi oraz konstatując z pozycji człowieka zdystansowanego do otoczenia, że każda z tych osób w jakiś sposób jest zdegenerowana, chora, każdą toczy nieokreślona bliżej dolegliwość. Jacek wszystkimi gardzi, budzą ci ludzie w nim obrzydzenie, co wielokrotnie podkreśla. Tutaj możemy zapytać, czym on się od nich różni? Czy ma prawo do moralnych osądów? Pomimo że stara się oddzielić siebie od dilerki i gangsterki, czy rzeczywiście jest człowiekiem etycznym w pełnym tego słowa znaczeniu? Kwestia do przemyślenia.

Jak już zostało wspomniane, powieść przynosi mocno negatywny wizerunek Warszawy. W oczach głównego bohatera „Ślepnąc od świateł”, stolicę wypełnia brud, amoralność, degeneracja, widzi ją jako miasto, które gnije od środka. Pisarz sprawnie operuje naturalistycznymi porównaniami miasta do żywego organizmu. Metropolia w takim ujęciu sprawia wrażenie potwora, który pożera ambitnych, młodych ludzi, szczególnie przyjezdnych, przerabiając ich na człowiecze wraki. W stolicy, którą opisuje Żulczyk, młodzi ludzie funkcjonują tylko po to, aby utrzymać pracę, kiepski często etat, spłacić kredyt, a ich egzystencja boleśnie redukowana jest do tymczasowości. Są zawłaszczani przez samonakrecającą się korporacyjną machinę. Wielu nie wytrzymuje i pęka, wtedy z ukojeniem w postaci samary z białym proszkiem zjawia się Jacek. „Warszawa jest pustynią. Składa się z krwi i cementu. Jej mieszkańcy są mieszkańcami pustyni. Mogą umrzeć każdego dnia. Grzebią paznokciami w krwi i cemencie, aby znaleźć wodę”powiada na jednej z ostatnich stron powieści bohater.

Jakub Żulczyk napisał także powieść krytycznie portretującą pokolenie dzisiejszych trzydziestolatków, ludzi, którzy dla idei budowania coraz lepszej pozycji społecznej są gotowi na wszystko. To książka nosząca znamiona swoistego rozliczenia się z własną nihilistyczną  generacją. Ale nie tylko. Autor „Radia Armagedon”  stworzył przemyślaną, brudną, mocną, demistyfikującą narrację, opowieść o straconych złudzeniach, o tym, że wpadając w błoto, człowiek nie może się nie wybrudzić, oraz że nigdy z dystansu niemożliwe jest przyglądanie się ludzkiemu upadkowi. To również książka o tym, że światła wielkiego miasta rozmywają tożsamość. Powieść ta wpisuje się w tradycję prozy, która nie stwarza czegoś na kształt złudnego, lukrującego rzeczywistość mirażu. Dotyka tego, co w człowieku najmroczniejsze, zwierzęce, boleśnie „wypruwając trzewia”.

320238-352x500

Dodaj komentarz