Są płyty stworzone po to, by się podobać wielbicielom konkretnych gatunków – wpisują się idealnie w gusta każdego słuchacza; nie ryzykują, czerpiąc garściami z klasyki. Czy to źle? Nie do końca, ale zastanówmy się nad jedną rzeczą: gdybyśmy nie wychodzili poza gatunkowe schematy, w którym miejscu byłaby dzisiaj muzyka?
Taką refleksją na dzień dobry przywitał mnie najnowszy krążek bełchatowsko-łódzkiej formacji Thrudy, Nieoczekiwane wzloty, Inscenizowane upadki. Dlaczego? Po przesłuchaniu tej płyty pierwsze słowa, jakie przyszły mi na myśl to poprawna i przyjemna. Niby to nic złego, ale czy taki powinien być punkrock, a nawet rock alternatywny? Choć muzycy podjęli próbę złamania pewnej bariery i wyraźnie chcieli zmienić kalkę starszych polskich zespołów na inspirację ich muzyką, ich starania udały się jedynie w paru utworach. Pozycje te, jak na przykład owoc połączenia rockowego brzmienia z reggae, Głębiej, choć zdecydowanie trudniejsze do przyjęcia, bronią się swoją oryginalnością. Trzeba przyznać, że zespół momentami świetnie wykorzystał instrumentalia, chociażby dokładając obok mocnej gitary klawiszową solówkę rodem z muzyki elektronicznej, co możemy usłyszeć w utworze Groźny. Obok typowego dla rockowego gatunku brzmienia, które dominuje na płycie, są to jednak jedne z nielicznych pozycji, które w jakikolwiek sposób wyłamują się z konwencji muzycznego konformizmu. Tych parę nieśmiałych prób przemycenia do klasyki czegoś swojego wyszło Thrudy zdecydowanie na plus, ale obnażyło coś, co mnie osobiście niesamowicie smuci w przypadku polskich muzyków – niewykorzystany potencjał. Są momenty, w których jako słuchacz jestem przekonana, że mogą więcej; stać ich na to, żeby stworzyć płytę, która przykuje moją uwagę na dłużej niż pięć minut. Potrafię sobie wyobrazić, że być może odrobina więcej muzycznej odwagi wystarczyłaby do tego, bym pisała o tym krążku w samych superlatywach – wszak już sam tytuł niesamowicie mnie zaintrygował, jednak, niestety, okazał się jedną z nielicznych ostoi oryginalności. Żeby nikt mnie źle nie zrozumiał. Jest to dobrze wykonana pod każdym względem płyta, o której w zasadzie nie można powiedzieć nic złego, tylko po jej wyłączeniu osobiście mam wrażenie, że już gdzieś to słyszałam. I to nie raz. Oczywiście, sentymentalna wycieczka do młodzieńczych wypadów na koncerty happysadu była całkiem przyjemna, być może nawet nieźle zorganizowana dobrze prowadzoną gitarą, ale słuchając większości pozycji z tej płyty, miałam ochotę coś zamieszać. Dodać trochę tego czegoś, co sprawia, że rock nie jest wykalkulowany i skrojony pod publikę; nie podąża wytartymi ścieżkami bez cienia refleksji, nie naśladuje, ale dociera do niebezpiecznych granic absurdu i muzycznej prowokacji. Tak po prostu ma duszę.
Magdalena Kwaśniok