Najgłośniejszy z historyków – wywiad z Joakimem Brodén z grupy Sabaton
Najgłośniejszy z „historyków”, jeden z bardziej oczytanych muzyków, swoje lekcje o dziejach wykłada na dziewięciu albumach i na niezliczonych koncertach, śpiewa o Polsce, jego bohaterem jest rotmistrz Pilecki, pochodzi ze Szwecji, wraz z zespołem (który założył) zdobył wiele prestiżowych nagród. Rozmawiałem z Joakimem Brodén wokalistą, klawiszowcem i tekściarzem grupy Sabaton o akcie tworzenia, nowej płycie, historii i o wyjątkowych relacjach z Polską. Jego „lekcje historii” poruszają tłumy, wywołują ducha epok minionych, a wokal świdruje uszy i mózg. Ciężki głos, ciężkie brzmienie, jak i czasy, o których śpiewa. Celebruje bohaterstwo, śpiewa o wojnie, muzyką oddaje hołd jej ofiarom.
Sabaton powstał w 1999 roku w Szwecji, zdobył wiele prestiżowych nagród w tym Metal Hammer Golden Gods Awards, wydał osiem albumów (zdobywając platynę i złoto), najnowsza płyta The Grat War będzie miał premierę już w czerwcu, ale miałem okazję ją przesłuchać wcześniej. Sabaton gra power metal / heavy metal ze sporadyczną domieszką eksperymentów klawiszowych i elektronicznych a całość kompozycji brzmi jak wojna z szybkimi gitarowymi riffami niczym seriami z karabinów i artylerią bębnów w tle.
Roland Hensoldt: W jednym z wywiadów powiedziałeś, że nie jesteś fanem fikcyjnych opowieści, ale jako osoba aspirująca do miana pisarza fikcji, muszę zapytać: jak muzycznie brzmiałaby trzecia wojna światowa, co byś powiedział pokoleniom po niej, o czym byś śpiewał?
Joakim Brodén: Nie mam pojęcia (śmiech). Myślę, że Albert Einstein odpowiedział na to pytanie: „nie wiem jaka broń będzie użyta w trzeciej wojnie światowej, ale czwarta będzie na kije i kamienie”. Nie jestem przeciwko fikcji, a nawet ją lubię, ale preferuję, fakty, historię i dokumenty. Nie jestem fanem współczesnego fantasy, czytałem „Władcę pierścieni”, gdy byłem młody, ale jestem zmęczony smokami i zombie, które są nadużywane.
RH: Wróćmy ze świata fikcji i przyszłości do bardziej komfortowych dla ciebie czasów. Wasza najnowsza płyta The Great War, która ukaże się 6 lipca 2019, jest inspirowana pierwszą wojną światową. Czy postrzegasz siebie, jako dobrego nauczyciela historii? Przecież masz okazję mówić do tłumów…
JB: (Śmiech) Przede wszystkim jesteśmy hardrockerami i metalheadami. Jesteśmy też pasjonatami historii, ale trzeba pamiętać, że jesteśmy amatorami. Im więcej się uczymy, tym bardziej rozumiemy, jak mało wiemy. Jeśli ktoś chce nas posłuchać przy piwie i nie obchodzi go cześć historyczna – w porządku, ale w pewnym sensie tracą oni dodatkowy wymiar. Jeśli ktoś zainteresuje się historią, jest to naszym „bonusem”. Jednakże nie jest naszą intencją rozprzestrzenianie ducha historii.
RH: Ale to robicie.
JB Tak. Mamy własny kanał Sabaton History Channel, gdzie staramy się połączyć fakty historyczne z naszą muzyką.
RH: W czerwcu do sprzedaży trafi wasz najnowszy album The Great War. Jak byś go zareklamował? Co znajdziemy tam nowego? Co ze starego Sabatona? Jak utrzymujecie równowagę pomiędzy nowościami i eksperymentami a sprawdzonymi dźwiękami? Zadowalanie wszystkich to chyba ciężka praca…
JB: Tak, i każdy fan jest inny. Niektórzy nie lubią zmian, inni ich pożądają. To nie jest wyjątkowe dla Sabatonu, zgaduję, że każdy zespół, który wydał więcej niż trzy płyty, zadaje sobie to samo pytanie. Mamy elementy, o których nawet najbardziej hardcorowi fani powiedzieliby: o cholera!, nie spodziewałem się tego. Ale są to tylko momenty — jesteśmy zespołem ewolucji, a nie rewolucji.
RH: Analizując dyskografię Sabatonu, zdałem sobie sprawę, że nowe albumy, może poza początkowymi, pojawiały się w odstępach około dwóch lat. Jak tworzycie? Jak wybieracie tematy waszych piosenek?
JB: To przychodzi do nas latami, to nie jest tak, że mówimy sobie zrobimy album i otwieramy książkę. Kocham historię, kiedy jesteśmy w trasie, często czytamy różne książki, nie tylko militarne, ale to byłoby dziwne zrobić album heavymetalowy o historii sztuki.
RH: Zatem Sabaton nie zmieni tematu w przyszłości?
JB: Nie! Kochamy się uczyć, systematycznie to robimy i kiedy przychodzi do nagrywania albumu, wybieramy zagadnienie wojenne i wtedy nakręcamy się dokumentami, filmami i książkami prawie wyłącznie o tym zakresie tematycznym. Zatem nasza muzyka też podąża w tym kierunku, a teksty i warstwa muzyki powinna dotykać tego samego poziomu emocji.
RH: Mówiąc o tym, co jest pierwsze? Tekst czy muzyka?
JB: Zazwyczaj muzyka jest pierwsza, ale z zamysłem pewnej idei. Powiedzmy, że wyobrażam sobie zachodni front. Pisząc muzykę wiedziałem, że chcę, aby ktoś stał 11 listopada 1918 roku i patrzył wstecz na wojnę. Ta idea zabrała nas w podróż.
RH: Siedzicie razem i tworzycie?
JB: Zazwyczaj piszę muzykę sam lub z kimś z zespołu. Bo nie jestem jedyną osobą piszącą muzykę w Sabatonie. Można by mnie nazwać dyrektorem muzycznym. To ogromny projekt i niektórzy z nas są dedykowani do wszystkiego, inni skupiają się na własnej części. Nawet jeśli gitarzysta Chris i ja napisaliśmy trzy piosenki do albumu, on nie jest aż takim pasjonatem historii, był tam dla procesu pisania muzyki i dla części gitarowej, dla riffów, dla solo, ale ja byłem tam od początku do końca. Na naszą muzykę wpływają pomysły od wszystkich w zespole, ale niektórzy mają luksus skupiania się na części, ja nie (śmiech).
RH: Jak to wszystko łączycie w całość?
JB: Siedzimy w studio, mamy keyboard, mamy gitarę i kable pomiędzy nimi. Reszta to interfejs audio i komputer pełen bibliotek sampli (śmiech). Nie nagrywamy albumów tą drogą, ale jest to niesamowicie użyteczne narzędzie, aby usłyszeć efekt naszych zamierzeń i życzeń.
RH: Jak demo?
JB: Tak, programujemy perkusję, nagrywamy gitarę, podczas procesu komponowania, przestawiamy elementy, pracujemy kilkanaście dni nad kompozycją, robimy przerwę i wracamy. Wtedy możemy zdecydować: nie jesteśmy zadowoleni z piosenki i wracamy do przestawiania detali. Możemy łatwo dzielić się pomysłami, słuchać ich i dyskutować. Możemy skompilować plik i wysłać go (aby uzyskać więcej opinii). Oczywiście Hannes doda własne bębny, bo jest lepszy niż kompozycja sampli, ale daje nam to pewien obraz pomysłu. Możemy też słuchać fragmentów piosenki, np. tylko sekcji perkusji, dokonywać zmian i włączać pomysł do finałowej wersji.
RH: Dzięki za podzielenie się kulisami produkcji. Moja dwuletnia córka gra na perkusji i kiedy pokazałem jej ciebie, powiedziała o tobie „ale głośny pan”. Co byś powiedział nieco starszym dzieciom, którzy marzą o zastaniu gwiazdami rocka (i ich rodzicom, którzy czasami muszę znosić te próby)?
JB: Tak powiedziała? (śmiech). Powiedziałbym: nie poddawaj się, ale też nie myśl, że będzie to łatwe. Zawsze, kiedy jest ciężko, naciskasz mocniej i myślisz, że będzie już tylko łatwiej, ale to jest miejsce, gdzie jest jeszcze ciężej. Mówię z perspektywy mojej kariery. Jeśli myślimy o czystym graniu muzyki z miłości do niej, wtedy powiedziałbym tak, rób to. Nic nie dawało mi więcej radości niż moje pianino. Dorastałem grając na pianinie i organach w kościele.
RH: W intrze piosenki Red Baron z nowego albumu możemy słyszeć organy.
JB: Tak, w każdym z albumów staram się upchnąć organy. Nie miałem pomysłu, aby zostać muzykiem rockowym, po prostu kochałem granie i byłem szczęśliwy, gdy zostałem muzykiem. Gdybym nie był w zespole, to pewnie zostałbym inżynierem od sieci, telekomunikacji, studiowałem, ale musiałem zrezygnować ze względu na zespół i nagrania w studiach. Musisz być bardzo skupiony i poświęcić bardzo wiele, aby zostać muzykiem, ale zawsze istnieje duże ryzyko, że to nie zadziała. I to nie chodzi tylko o ciebie, ale też o zespół, o wielu innych ludzi. Jeśli jesteś z nie tymi ludźmi, możesz zrobić sobie krzywdę, może za dużo alkoholu, może narkotyki. Nie wszyscy są szczęściarzami posiadanie zgranej grupy właściwych ludzi. Niektórzy mogą być ambitni, inni są mniej ambitni. To się przydarzyło Sabatonowi. Byliśmy nastolatkami. Wszyscy chcieli zostać gwiazdami rocka za wszelką cenę i raptem dziesięć-dwanaście lat później dużo się wydarzyło pomiędzy nastolatkami a trzydziestolatkami. Ci, którzy mieli mieć dzieci, czy się ożenić, już to zrobili. Zdaliśmy sobie sprawę, że poziomy ambicji pomiędzy nami były różne. Dla mnie i Pära minimum to było osiągnięcie wyznaczonego celu, wypłynięcie na szerokie wody. Nasz scenariusz minimum był wyższy niż scenariusz maksimum pozostałych członków zespołu.
RH: Zatem zmienialiście się…
JB: Yep, wielkie rozdarcie nastąpiło w 2012 roku, wtedy tylko ja i Pär pozostaliśmy z oryginalnego składu, parę lat później odszedł gitarzysta Thobbe Englund, ciągle jesteśmy kumplami, nawet napisaliśmy jedną piosenkę do nowego albumu (Fields of Verdun), ale skoro nie mamy go w zespole, gra teraz dla nas Tommy, który także jest dobry w pisaniu muzyki, pracowaliśmy nad Ghost in the Trenches.
RH: Mówiąc o nowym albumie, jak wojna brzmi dla ciebie? Intro otwierającej album The Grat War z piosenki The Future of Warfare rzeczywiście brzmi jak odgłosy wojny. Dalej na albumie kompozycja gitar brzmi jak karabiny maszynowe, perkusja jak artyleria. Jak to osiągnęliście?
JB: Hym. Nie wiem (śmiech). Piosenka (The Future of Warfare przyp. red.) jest o wprowadzeniu czołgów na pole bitwy. Mamy historie osobiste postaci, jak Red Baron, ale tutaj akurat mówimy o technologii, zatem nie mamy takiego pokładu emocjonalnego. Oczywiście nasza muzyka jest o emocjach, jeśli zapytasz mnie, ale tutaj skupiamy się na warstwie industrialnej, technologicznej, mechanicznej. Tłumaczymy to na język muzyki.
RH: Pozostając przy warstwie emocjonalnej, kto i dlaczego jest twoim ulubionym bohaterem wojennym?
JB: Być może pomyślisz, że ściemniam, bo jest on Polakiem, ale najbardziej fantastyczną historię, jaką słyszałem, jest ta o Witoldzie Pileckim. Naprawdę nie wiem, czemu Hollywood nie nakręcił filmu o nim. Wszystko, co musieliby zrobić, to sprawdzić, czego on dokonał. O, poszedł do obozu Auschwitz celowo, a potem z niego uciekł. Co!? A potem takie popieprzone zakończenie historii, gdy władze komunistycznej Polski skazały go na karę śmierci. Pewnie dlatego Hollywood nie zrobiłby filmu o nim, ze względu na brak „happy ending”.
RH: Pisaliście piosenki o Polsce, jak „40:1”, czy „Winged Hussars” daliście koncert pod Wizną, w miejscu, o którym śpiewaliście w piosence „40:1”. Co wtedy czułeś, wiedząc, że dajesz koncert tam, gdzie to wszystko, o czym śpiewałeś w „40:1”, miało miejsce?
JB: Wiele lat temu przestałem liczyć po tysięcznym występie, ile koncertów daliśmy, byliśmy w 50 krajach, ale te momenty, kiedy śpiewaliśmy na polu bitwy… Tego nigdy nie zapomnę. Przybyło wielu dostojników, odbyła się rekonstrukcja bitwy pod Wizną. Staliśmy tam, patrzyliśmy na tysiące Polaków, którzy zebrali się, aby celebrować historię… To niesamowite uczucie.
RH: Jak to się zaczęło, twoje specjalne relacje z Polską?
JB: Pierwszy raz zobaczyliśmy tę niezwykłą relację o bitwie pod Wizną. Wtedy nie wiedzieliśmy, gdzie nas to zaprowadzi. Było rok 2008, YouTube wtedy jeszcze raczkował i był pełen kotków i piesków. Ten film (o Wiźnie) stał się znany. Tak to się zaczęło, i dla nas, jako muzyków, uzyskanie reakcji z Polski na naszą twórczości, dało niesamowite uczucie, i nie doświadczyliśmy tego z żadnego innego kraju. Wtedy zdecydowaliśmy się zrobić teledysk. Premiera wideo odbyła się w Muzeum Powstania Warszawskiego i pokazano nam eksponaty. Pomyśleliśmy z Pärem „temat na kolejną piosenkę”. Dlatego lubimy powracać do historii Polski. Najlepsze co muzyk może osiągnąć, to autentyczne zaangażowanie publiczności. Na mniejszą skalę mieliśmy bardzo pozytywne reakcje z Brazylii na piosenkę o ekspedycji podczas drugie wojny światowej. Ale to nic, co można by porównać do reakcji z Polski.
RH: Podróżujecie po świecie, piszecie o historii różnych krajów. Czy macie listę miejsc, gdzie nie chcecie pojechać, bo napisaliście nieprzychylną piosenkę? Wiesz, jeśli mowa o wojnie, zawsze są jej dwie strony.
JB: Przynajmniej dwie strony! Teraz nie mamy, ale dostawaliśmy wiele pogróżek śmierci z Argentyny, ponieważ zajęliśmy się tematyką wojny o Falklandy pisanej z perspektywy brytyjskich żołnierzy. W Ameryce Południowej ludzie potrafią bardzo pasjonować się historię, jeśli wiesz, o czym mówię (śmiech). Nigdy nie dostaliśmy tylu pogróżek! Zatem powiedzieliśmy sobie: jedziemy do Argentyny! I ciągle to jeden z moich Top10 koncertów. To był jak mecz piłkarski. Wyobraź sobie, mieć stadion pełen kibiców tylko jednej drużyny i to nie jesteś ty. W pewnym momencie usiadłem na scenie i zacząłem śpiewać ole-ole-ole, Zastanawialiśmy się, oni mają tam imprezę, a my nie jesteśmy zaproszeni. Ale wrócilibyśmy do Argentyny, na koniec dostaliśmy dużo pozytywnych emocji.
RH: Mówiąc o powrotach, jakie są wasze plany koncertowe?
JB: Teraz mamy sezon festiwali i będziemy w wielu miejscach w Europie: za miesiąc na Mystic Festival w Krakowie (26 czerwca, aktualna lista koncertów, przyp. red.), będziemy w Kanadzie, USA i na pewno wrócimy do Polski.
RH: Preferujesz duże imprezy, czy kameralne?
JB: Małe koncerty dają niesamowitą intymność: możesz widzieć ludzi, czuć ich (zapach), komunikować się z nimi i widzieć reakcje ich twarzy, ale nie możesz zrobić dużej oprawy scenicznej. Gdy koncertujemy na festiwalach, wszystko jest ogromne, i kochamy to, ale ceną jest dystans do publiczności, i niestety nie jest możliwe mieć dwóch jednocześnie. Dwa, trzy tysiące ludzi, to jest ten zasięg, z którym jesteś jeszcze w stanie się komunikować osobiście podczas koncertu. Pamiętam nasze pierwsze koncerty w Polsce, gdzie mieliśmy około dwustu osób i bardzo dobrze wspominam te eventy.
RH: W jednym z wywiadów powiedziałeś, że największym koncertowym doznaniem, jaki był polski Woodstock…
JB: Yep, to wciąż największe nasze doświadczenie i nie sądzę, aby coś temu dorównało. Wcześniej dawaliśmy duże koncerty, ale nie ma różnicy dla artysty, gdy gra przed 20 tys. a 50 tys. ludzi, ale gdy masz przed sobą pół miliona osób (jak na Woodstock przyp. red), ja piep$%$, to zupełnie inna liga! Będę to pamiętał do końca życia.
RH: Dziękuję za twój czas.
JB: Dziękuję za interesującą rozmowę.
Posłuchajmy brzmienia Sabatonu na ich oficjalnym kanale, kawałek „40:1” oddający hołd polskim żołnierzom:
Wywiad przeprowadził
Roland Hensoldt