Po kapitalnym, portretującym Francisco Goyę Saturnie (2011) urodzony w Gdańsku pisarz w swojej najnowszej fabularnej propozycji przypomina trochę już zepchniętą w niepamięć postać Makryny Mieczysławskiej, unieśmiertelnionej za sprawą poematu Juliusza Słowackiego i dramatu Wyspiańskiego Legion, mniszki, która jak się okazało w świetle późniejszych i dogłębnych badań Jana Urbana (studium wydane w 1923 roku w Krakowie), nie była nikim innym, jak przebiegłą i niezwykle wiarygodną oszustką, wodzącą za nos całą Wielką Emigrację oraz papieża Grzegorza XVI, który również w skrzętnie opracowaną mistyfikację Makryny uwierzył. Posiadała ona tak niezwykły dar opowiadania, że Mickiewicz wiedziony jej sugestią wyparł się Towiańskiego, widząc w niej jednocześnie alegorię zniewolonej Polski, a poprzez przekaz tak potrzebny i wielce wyczekiwany przez naszych przebywających na emigracji romantyków, oddziaływała zarówno na ich twórczą, jak i ideową wyobraźnię. Narracja rzekomej dręczonej przez prawosławnych Rosjan greckokatolickiej mniszki – jak kapitalnie tę kwestię podejmuje Dehnel – stała się płaszczyzną, po pierwsze do tworzenia romantycznego mitu, a po wtóre przyczyną do wygenerowania jednego z najbardziej żywotnych w XIX wieku fantazmatów.

Świat dowiedział się o Makrynie, jak pisze Dehnel, w roku 1845, kiedy pieszo, z Litwy dotarła do Poznania kobieta podająca się za przełożoną greckokatolickiego żeńskiego klasztoru bazylianek. Opowiedziała tam wstrząsającą historię siedmioletniego torturowania sióstr przez Rosjan, ponieważ odmówiły przejścia na prawosławie. Za karę skuto je kajdanami i zapędzono do klasztoru prawosławnego, zamieniając w robotnice i służące. Makryna szczegółowo nakreśla rodzaje opresji i tortur, jakim je poddawano. Były głodzone, bite rózgami, katowane na wszelkie możliwe sposoby, czernice (prawosławne mniszki) biły je kijami, natomiast biskupi, którzy wcześniej dokonali konwersji z wyznania unickiego na prawosławie, pięściami łamali im nosy i wybijali zęby. Czyni także Makryna aluzję do gwałtów dokonywanych na siostrach przez carskich żandarmów. Przybywa do Paryża wówczas, kiedy towianistyczna gorączka osiągała swój szczyt, a nasi wieszczowie biją przed nią pokłony, czym (jak  później będzie wiadomo) się ośmieszyli. Historia relacjonowana przez Makrynę trafiła wówczas na podatny grunt, ponieważ mieściła w sobie wszelkie najgorsze wyobrażenia o Rosjanach jako zaciekłych wrogach polskości i katolicyzmu, co nie powinno bynajmniej dziwić w kontekście historyczno-politycznym po roku 1830. I tak znalazła się Makryna, najpierw w Paryżu, gdzie po powstaniu listopadowym przebywała cała polska polityczno-intelektualna elita, a potem w Rzymie przed obliczem samego papieża. Tam też dokonała żywota w sędziwym wieku jako przeorysza bazylianek.

Książka Dehnela nie jest trzymającą się faktów stricte historyczną narracją, to tekst literacki, powieść w kostiumie historycznym. Pisarz posłużył się jednak materiałem źródłowym, by napisać wciągającą historię, która pod sam koniec wydaje się nieco przegadana. Autor Żywotów równoległych oddaje głos bohaterce, prowadząc biegunowo dwie równoległe, pierwszoosobowe narracje. W pierwszej z nich czytelnik zapoznaje się z losem dręczonej przez zaborcę unickiej zakonnicy. Możemy ją traktować jako chwytającą za serce opowieść, przedstawianą po kolei, w Poznaniu, Paryżu i w Rzymie. Druga narracja to już głos mistyfikatorki i szarlatanki, która de facto postać Makryny stworzyła i się w nią wcieliła – głos relacjonujący chronologicznie proces konstruowania tożsamości Makryny. Swoją historię stawania się matką Makryną opowiada nikt inny, jak Irina Wińczowa, żyjąca w skrajnej nędzy owdowiała żona carskiego oficera-alkoholiku, bita przez niego z powodu swojej bezpłodności, a która zanim za niego wyszła i przyjęła prawosławie, zmieniła wyznanie z judaizmu na grekokatolicyzm. Przebywając po śmierci Wińcza w zakonie
w Mińsku jako świecka szafarka usłyszała kilka różnych opowieści, wątków i na zasadzie konfabulacji stworzyła zaskakująco skuteczną i atrakcyjną dla środowisk polonijnych we Francji historię.

Pisały o Makrynie francuskie, angielskie i belgijskie gazety, widząc w jej opowieści chwytliwą i nośną historię, konglomerat religii, narodowych fantazmatów, seksu, wschodniej egzotyki i brutalnej, barbarzyńskiej przemocy. Zresztą sama „mniszka” tak oto wyraża w powieści swoją strategię konfabulacyjną: Co innego państwo w pałacach, przed nimi czułam, że gadanina moja wszystko pomieści, że mogę tam, jak do pieroga, różnych farszów napchać. Zerkałam ważnie na tych, którzy mnie słuchali: komu się przy czym oko zapala, przy czym jęzor wystawiają i oblizują wargi, przy czym im na poliki rumieniec występuje. A co innego kardynałowie na dworze papieża. Przed nimi musiała być bardziej szczegółowa, trzymać się rzekomych faktów, które i tak nieraz zdarzało się przeinaczać. Dla kobiety ledwo piśmiennej przedsięwzięcie było to nie lada. Tak więc każdy słuchacz dostał narrację, jakiej oczekiwał, nie wyłączając z tej zbiorowości naszych romantycznych wieszczów.

Powieść Jacka Dehnela uwodzi stylizowanym na dziewiętnastowieczną polszczyznę językiem i frazą. To jej najmocniejsza strona. Jest on mistrzem subtelnej archaizacji i pastiszu. Jednak w zestawieniu z warstwą językowo-formalną sama historia wydaje się trochę wtórna i nieco blaknie. Powieść autora Balzakiany jest także dowodem na to, że romantyzm może być nadal tradycją żywotną i niewyczerpanym potencjałem inspiracji, co również zauważył prawie pół dekady temu inny młody pisarz, Ignacy Karpowicz. Czytać ją również można jako rozrachunek z romantyzmem, bowiem Dehnel kapitalnie przedstawia mechanizm wzajemnego zapętlania się interesów religijnych, ideologicznych (mam tutaj na myśli szeroko pojęte romantyczne ideologie stworzone przez Koło Sprawy Bożej Towiańskiego)  z politycznymi. I tak też ją odczytuję. Zresztą sam Dehnel powiedział w jednym z wywiadów, że Makryna Mieczysławska jest soczewką, przez którą widać cały XIX wiek z jego mitami narodowo-religijnymi, którymi się wówczas zbiorowo sycono.

Można szukać w niej także czytelnych odniesień do współczesności, bowiem drobiazgowo twórca Lali pokazuje, w jakich okolicznościach rodzi się religijno-patriotyczne zaczadzenie, jak łatwo można dokonać na tym polu manipulacji i hochsztaplerstwa oraz stać się człowiekiem cynicznym. Bo zarówno papież, jak i działacze emigracyjni czy duchowni z otoczenia Makryny zorientowali się, że zmyśla i kłamie jak najęta. Ale jej wymysły i fantazje (mające co prawda swoje korzenie w traumatycznych doświadczeniach, lecz innej natury i doznanych w innych okolicznościach) były pożyteczne i wszystkim na rękę. Pokazuje również ta powieść opresję na wielu poziomach, jest zapisem emancypacji, dążenia mniejszości, wyraża postać Makryny płynną tożsamość, ponieważ na poziomie powieści obcujemy z kilkoma wariantami jej „ja” (Żydówka Juta, Julka – służąca, Irina Wińczowa, w końcu Makryna Mieczysławska). To wszystko kiedyś może dać asumpt do odczytań Matki Makryny przez pryzmat nurtów wyrosłych na gruncie ponowoczesności. Póki co, pisanym przez pięć lat tekstem Dehnela zajmuje się krytyka literacka. Na koniec dodam, że w powieści Jacka Dehnela postać ta pojawia się w XXI-wiecznej odsłonie, a kostium historyczny tej narracji to jedynie maska.

312016-352x500

Dodaj komentarz