Kryminalna trylogia Stephena Kinga – bądźmy szczerzy – nie należy do szczególnie udanych przedsięwzięć autora. Trudno jednoznacznie stwierdzić, co zawiniło – jest i tempo akcji, jest doskonale skrojone tło społeczne, psychologizm postaci na wysokim poziomie. Więc o co chodzi? Może zanadto przyzwyczailiśmy się do Kinga w starym, dobrym wydaniu sprzed kilkudziesięciu lat, kiedy serwował nam mroczne, klasyczne powieści z dreszczykiem? Być może w cyklu narracji z detektywem Billem Hodgesem nie dostaliśmy nic nowatorskiego? A może ten idiomatyczny pisarski dryg, ta charakterystyczna Kingowska potrzeba opowieści tak dobrze znana z jego kultowych horrorów przegrała w starciu z podjętą tym razem konwencją literacką?
„Koniec warty” wypada dość dobrze w porównaniu z tomem drugim. Chyba dlatego, że wraz z Billem Hodgesem po raz kolejny stajemy twarzą w twarz z jednym z najciekawszych bohaterów stworzonych przez Kinga. Brady Hartsfield, osławiony Pan Mercedes, wraca tu bowiem w wielkim stylu jako najczystsze wcielenie zła, tym bardziej przerażający, że z jego umysłem zaczynają dziać się tajemnicze rzeczy niemające prawa bytu w racjonalnie pojmowanej rzeczywistości. W tym miejscu dochodzimy do sedna sprawy, nie tylko jeśli chodzi o fabularny ciąg przyczynowo-skutkowy, ale o samą formę „Końca warty”. Nie jest to bowiem klasyczny kryminał, jak dwa poprzedzające go tomy. Trąci tu grozą. I to na poważnie. Dlaczego? Otóż Hartsfield, poddany nie do końca zgodnej ze szpitalnymi procedurami kuracji przeprowadzanej przez ekscentrycznego doktora Felixa Babineau, zaczyna przejawiać niepokojące umiejętności. Choć przykuty do łóżka, w katatonicznym stanie Hartsfield wkrótce zdaje sobie sprawę, że ciężkie uszkodzenie mózgu, jakiego doznał w połączeniu z ekspansywną, nielegalną terapią eksperymentalnym lekiem wyzwoliło nie tylko syndrom „fantomowej ręki”, za pomocą której, a to odkręci wodę w przylegającej łazience, a to zwinie rolety na oknach, a to poruszy kołdrą. Bardziej katastrofalna w skutkach okaże się zdolność zawładnięcia umysłem i osobowością innej osoby.
Telekineza i parapsychologiczne zdolności to motyw przewijający się przez twórczość Kinga. Tym razem przerażające wydarzenia rozgrywające się w sześć lat po krwawej masakrze pod City Center dały asumpt do próby zmierzenia się z przytłaczającym problem nie tylko współczesnej Ameryki, ale i innych rozwiniętych cywilizacyjnie krajów. Nie tylko poruszane wielokrotnie przez Kinga zagadnienie „inności”, czy to rasowej, czy seksualnej stanowi zawoalowane tło „Końca warty”. Jak zaznacza w słowie końcowym sam autor, współczesny wysoki wskaźnik samobójstw, zwłaszcza wśród nastolatków, jest kwestią aż nazbyt realną. Czytając najnowszą jego książkę z łatwością można odczytać autorski głos w tej dyskusji, bo Brady Hartsfield, określony przez Holly Gibney „architektem samobójstwa”, zbierze krwawe żniwo wśród nieświadomych zagrożenia nastolatków ocalałych z udaremnionego zamachu podczas koncertu. Jego bronią nie będzie tym razem mercedes, a oldskulowa konsola z pozoru nudną grą zatytułowaną „Wędkowanie”. Połączenie wywołanego przez nią efektu hipnotycznego (jak podkreśla narrator jest to przypadłość wielu gier komputerowych, ale i filmów animowanych, z której młodzież nie zadaje sobie sprawy) ze zdolnością Hartsfielda do wdzierania się do umysłów, kiedy osiągną one ten otwarty stan podatności na doprowadzające do zwątpienia w sens życia sugestie, wywoła lawinę niepokojących suicydalnych zdarzeń, które w dość dobrze pomyślanym kierunku prowadzą najświeższą fabułę Kinga.
W „Bazarze złych snów” czytaliśmy o obsesjach pisarza z Maine. W „Końcu warty” powracają one w czytelny, przejmujący sposób. Problem radzenia sobie ze starością, zużywalnością ciała, wreszcie ze śmiercią powoduje, że „Koniec warty” to gorzka, może i zbyt pesymistyczna historia. Mimo aż zanadto nachalnej fascynacji Kinga dynamicznie ewoluującą nowoczesnością (która przejawia się wręcz nadużywaniem technologicznej terminologii) przez powieść przeziera dojmujący smutek, widmo utraty, ale i rozpaczliwej potrzeby trzymania się życia. To bardzo refleksyjna książka. Pewnie dlatego warto uznać ją za bodaj najlepszą z całej trylogii.
„Koniec warty” przebudził moc nie tylko Brady’ego Hartsfielda – bezwzględnego mordercy – ale i wykrzesała z najnowszego literackiego popisu Stephen Kinga iskierkę tego, za co fani kochają go najbardziej. Domknięcie cyklu o Billym Hodgesie to dziełko pisarza z bagażem życiowych doświadczeń, mającego jednocześnie na uwadze przyszłe, mniej optymistyczne perspektywy. Żegnając się z bohaterami trylogii, pamiętajmy, że zło wciąż gdzieś tam się czai.