Trudno wyobrazić sobie rok bez czegoś od Stephena Kinga; ostatnio pisarz z Main uraczył nas dość dobrym „Przebudzeniem” i nieco słabszym „Panem Mercedesem” – pierwszym tomem kryminalnej trylogii. „Znalezione nie kradzione” to powieść udana, gdyby chcieć porównać ją do części o demonicznym kierowcy mercedesa. Jakkolwiek by ją określać, najnowsza narracja autora „Lśnienia” udowadnia, że jest on wciąż w pisarskiej formie mimo swoich 67 lat. Zmęczenie materiału? Moim zdaniem da się je również odczuć.
„Znalezione nie kradzione” to powieść o literaturze oraz zagrożeniach płynących z przedkładania fikcji literackiej nad obiektywną rzeczywistość. To również rzecz o autorskiej odpowiedzialności za stworzony fabularny świat oraz jego późniejsze odczytania.
Czy w ogóle możemy mówić o takiej odpowiedzialności? Czy granica między podziwem i uwielbieniem dla twórcy a szaleństwem jest naprawdę aż tak płynna? I czy czytelnicza percepcja może wpędzić w obłęd? Rozważania o literaturze, którym patronuje genialny, zmarły w tragicznych okolicznościach pisarz John Rothstein stanowią rdzeń „Znalezionego nie kradzionego”. To nie pierwszy raz, gdy pisarz z Maine sięga po takie rozwiązanie. Szalony Morris Bellamy to psychofan, który wiele czerpie z kreacji Annie Wilkes, obłąkanej bohaterki „Misery”. Morris jest jednak groźniejszy – niemożność pogodzenia się z fikcją literacką popycha go do bezwzględnego morderstwa. King stworzył bardzo ironiczną powieść, demaskującą pułapki tkwiące w rzemiośle, które i on sam uprawia, przy czym ostrzeżenie przed iluzją, jaką tworzy literatura i której za nic w świecie nie można ufać, pobrzmiewa częściej niż zachwyty nad rolą słowa pisanego w życiu człowieka.
„Znalezione nie kradzione” dość luźno wiąże się z „Panem Mercedesem” – klamrą spinającą obie historie jest emerytowany detektyw Kermit W. Hodges oraz dwoje jego „współpracowników”. Ich rola w fabule została jednak ograniczona do niezbędnego minimum, co uznaję za zaletę. Pierwsze skrzypce w powieści gra natomiast para antagonistów – groźny przestępca i małoletni altruista. Morris Bellamy to outsider, podobnie jak Brady Hardsfield uwikłany w toksyczną relację z matką, dla którego cykl powieściowy stworzony przez Rothsteina staje się obsesją o tyle groźniejszą, że zachłyśnięcie się losem ulubionego bohatera literackiego staje się dla niego czymś realnym. Na takim podłożu rozwija się jego niebezpieczna mania, spotęgowana dodatkowo rzekomą krzywdą, jaką Rothstein wyrządził mu czyniąc ze zbuntowanego Jimmy’ego Golda (bohatera literackiego cyklu Rothsteina) zwyczajnego oportunistę. Morris morduje w mniej wymyślny sposób niż czynił to Hartsfield – w tym celu posługuje się charakterystycznym pistoletem i małym toporem, jego psychiczne niezrównoważenie jest także mniej widowiskowe niż było to w przypadku Pana Mercedesa. To taki typ, który z czasem może zagubić się w odmętach pamięci czytelnika, choć jego nienaturalnie czerwone usta przywołują na myśl jakieś makabryczne skojarzenia.
O trzydzieści lat młodszy, 17-letni Peter Saubers to godny przeciwnik Morrisa. Nie tylko w niebezpiecznym pojedynku o skradzione Rothsteinowi notesy z dalszymi losami Golda, ale także w podejściu do literatury i jej subiektywnym odczytywaniu. Saubers to nastolatek, a więc typ bohatera bardzo często spotykany w prozie Kinga, o humanistycznych zainteresowaniach, ceniący ciepło rodzinne i dobre relacje z otoczeniem. Saubers to także niebezpośrednio doświadczona ofiara Pana Mercedesa – to inteligentny syn Toma, jednego z pokiereszowanych petentów spod City Center, gdy w tłum bezrobotnych wjechał Hartsfield. Owa trauma wisi nad jego rodziną, prowokując niekończące się kłótnie rodziców i potęgując kłopoty finasowe. Łup Morrisa staje się zatem zapłonem akcji – morderca za wszelką cenę pragnie go odzyskać, Saubers przekuć go w tantiemy dla rodziny. Peter to chłopak niezwykle odważny, może aż nieprawdopodobnie dzielny w obliczu starcia z szalonym i uzbrojonym bandytą, ale cóż… literatura to tylko iluzja.
Stephen King przyzwyczaił czytelników do tego, że w swoich powieściach zaznacza mniej lub bardziej dobitnie swoją obecność. „Znalezione nie kradzione”, oprócz tego, że charakteryzuje się złożoną i misternie poprowadzoną intrygą, świetnie skrojonym antybohaterem oraz malowniczo oddanym tłem, ma w sobie również wiele elementów bez których nie sposób mówić o pisarstwie Kinga. Po pierwsze, nie obyło się bez elementów grozy – oczywiście nie chodzi tu o dość drastycznie opisanych zbrodniach, ale o tajemnicze i przerażające epizody związane z osobą Brady’ego Hartsfielda, który i w owej narracji się pojawia. Po wtóre, King przekuł co nieco ze swojej biografii na potrzeby fikcji literackiej (nie po raz pierwszy w karierze pisarza), m.in. swoje zainteresowania filologią angielską, pracę na uniwersytecie i w bibliotece, czy już dość luźnej wypadek samochodowy.
„Znalezione nie kradzione” to powieść-lustro, w której odbija się wieloletnie doświadczenie jej autora jako twórcy niezliczonej liczby iluzorycznych światów i fikcyjnych postaci. Swoją drogą, ciekawe czy pisząc ją, King stawiał się na miejscu ekscentrycznego Rothsteina? Może i nie, ale z całą pewnością jej nasycenie literackością to wynik zadumy autora „Miasteczka Salem” nad siłą wyimaginowanego oraz sposobach czytania i interpretowania. King napisał bardzo dobrą książkę o literaturze, niekoniecznie bardzo dobry kryminał.