Gdybym miała zrobić rachunek sumienia i podliczyć w duchu wszystkie „jesteś świetna” i „na pewno ci się uda” w zestawieniu z „to bez sensu” i „nie ma szans”, bilans z pewnością opowiedziałby się po stronie negatywnych fraz. Od dziecka wtłacza się nas w ramy ograniczeń, wpaja się, że pewne rzeczy zarezerwowane są tylko dla wyjątkowych jednostek, do których my się nie zaliczamy. Na maturze (na przykład) każą się nam wpisać w klucz, a gdy okaże się, że jesteśmy zbyt odlegli od uniwersalnego ideału – piętnują nas. Mamy przeżyć, znaleźć pracę, męża (żonę), założyć rodzinę, przejść na emeryturę i umrzeć. A co, jeżeli pragniemy od życia więcej? Nawet, jeżeli to więcej wcale nie oznacza tak fantastycznych marzeń, jak lot w kosmos?

Joy Mangano (Jennifer Lawrence) od dziecka lubiła tworzyć rzeczy. Nic szczególnie szalonego, wprost przeciwnie. Pragnęła udoskonalać ludzką codzienność. Ale kiedy jej matka (Virginia Madsen) rozstała się z ojcem (Robert De Niro) i w domu zapanowały nietypowe zasady z muzycznym podkładem z telewizyjnej telenoweli, a ona sama wyrosła z wieku dziecięcego, brutalnie zderzyła się z rzeczywistością. Miłość miała być jak z bajki, tymczasem okazało się, że wychodząc za Tony’ego (Édgar Ramírez) powieliła błędy rodziców, doprowadzając do identycznej katastrofy. I nawet jej dobry duch, babcia (Diane Ladd), niewiele mógł w tej sytuacji zdziałać. Pewnego jednak dnia Joy postanawia, że ma dość podobnego życia. Gdy wpada na pomysł wynalazku, ideału dla każdej gospodyni domowej – wyciskanego mopa – postanawia zająć się jego produkcją.

Jedną z najlepszych książek mojego dzieciństwa, a właściwie całym ich cyklem, była „Seria Niefortunnych Zdarzeń” Lemony’ego Snicketa. Wydawały mi się dużo bliższe ze swoimi pomyłkami, tragediami i smutkami, niż historie księżniczek, którym zawsze się powodziło. „Joy” to takie właśnie połączenie ducha wspomnianej serii oraz estetyki baśniowej telenoweli, gdzie jednocześnie: wszystko jest realne; nic nie wydaje się realne; główna postać to superbohaterka; główna postać to antybohaterka. Niemożność jednoznacznej oceny sprawia, że jeżeli widz nie zakocha się w tej produkcji od pierwszych minut, to istnieją nikłe szanse, by w ogóle ją docenił.

Teoretycznie historia wydaje się mało filmowa. Bo jak najprościej streścić „Joy”? To film o kobiecie, która wynalazła mopa. Mało pociągające, prawda? Tymczasem podczas seansu ta myśl ani razu nie zakwitła w mojej głowie. Bez znaczenia jest, co Joy stworzyła. Chodzi wyłącznie o motyw kreacji; o umocnienie w ludziach przekonania, że naprawdę można wszystko; że jeżeli tylko sobie uświadomimy różnicę między „chcę” a „chciałabym”, będziemy gotowi zrealizować każdy cel. Niezależnie od reakcji otoczenia, które w przypadku „Joy” brzmi jak złożony z setek głosów chór gospel, zawodzący: „Nie uda ci się”.

Chociaż produkcja zrobiła na mnie dobre wrażenie, bo trafiła w moje gusta zarówno przesłaniem, jak i formą, to trudno mi zgodzić się z nominacją dla Lawrence, która w „Joy” nie zaprezentowała absolutnie niczego nowego. Zaintrygowanie jej postacią bierze się raczej z dobrze napisanego scenariusza, niż z jej umiejętności aktorskich, których na ogół nie kwestionuję, ale akurat tegorocznej obecności wśród docenionych przez kapitułę oscarową nie pojmuję. Dobrze za to patrzy się na Ramíreza, uśmiech rozbawienia wzbudza Madsen, a Diane Ladd z przyjemnością bym przytuliła. Obecności Bradley Cooper na planie nie będę nawet komentować, bo ostatnio mam wrażenie, że po prostu występuje w pakiecie z Lawrence.

W warstwie wizualnej kicz osiąga poziom graniczący z absurdem. Stroje bohaterów, stroje postaci z telenoweli, stroje postaci reklamujących produktu w telewizji – wszystko kolorowe, świecące, jaskrawe. Przepracowana matka obowiązkowo musi mieć na sobie poplamioną koszulkę, więc i postać Lawrence ją ma. Wygląd głównej siedziby nadawcy reklam w zderzeniu z domem Joy wypada jak starcie jaskiniowca z UFO z upodobaniem do nowoczesnego stylu z drugiej połowy XX wieku. A kiedy się patrzy na kolejne wydarzenia z życia bohaterki, nie ma się pewności, czy to przypadkiem nie opera mydlana w telewizorze jej matki. Szczerze? Ubóstwiam surrealizm z tego poziomu.

„Joy” nie jest może jednym z najlepszych filmów minionego roku, ale z pewnością jednym z tych, które przyjemniej mi się oglądało. Doskonale pokrywa się z obecnymi tendencjami do poszukiwania motywacji i trendem zatrudniania coachów. Nie jest to jednak obraz przeznaczony dla każdego. Jeżeli cenicie sobie naturalność, a wręcz naturalizm, jeżeli lubicie historie z fajerwerkami o ponadprzeciętnych i niewiarygodnych, a jednak prawdziwych czynach, to tutaj tego nie znajdziecie. Znajdziecie za to dużo abstrakcyjnego i kreatywnego myślenia, sympatyczną bohaterkę i jej mniej sympatyczną rodzinę oraz prawdę, że wielkość nie oznacza wyłącznie czynów w stylu podbijania K2 zimą.

Alicja Górska

pobrane

Dodaj komentarz