Na wstępie śmieszna historia. Kiedy miałam naście lat poinformowałam rodziców, że kiedyś wejdę na Mount Everest. Nie miało znaczenia, że nigdy nie byłam typem sportowca, a góry tak zupełnie z bliska widziałam tylko raz, wspinając się na Śnieżkę w wieku bodaj sześciu lat. To wszystko się nie liczyło, bo wejście na Mount Everest nie miało dla mnie wymiaru sportowego. Nie myślałam o nim, jak o osiągnięciu fizycznym. Największa góra świata oznaczała dla mnie wielki czyn, przejście do historii, niezwykłość. A ja chciałam robić rzeczy niezwykłe. Szkoda, że dorastanie ograbiło mnie z tej dziecięcej naiwności i wiem już, że na Mount Everest nigdy nie wejdę. Chociaż od tamtej pory kilka razy góry widziałam. Z daleka.

„Everest”, film Baltasara Kormákura, opowiada o ludziach, którzy marzenia o zdobyciu szczytu świata wprowadzili w życie. Jest maj 1996 roku. Wielu mniej lub bardziej doświadczonych wspinaczy podejmuje się walki z najwyższym ze szczytów całego globu. Ta wyprawa ma się jednak okazać najtragiczniejszą w historii wysokogórskich wypraw. Pomimo doświadczonych przewodników, od lat organizujących „turystyczne” wycieczki na chińsko-nepalski szczyt, życie traci piętnaście osób. Występują między innymi: Jason Clarke, Josh Brolin, Jake Gyllenhaal, John Hawkes, Emily Watson, Keira Knightley.

Przez znaczną część filmu właściwie nic się nie dzieje, a mimo to od ekranu nie sposób oderwać wzroku. Wyprawa przechodzi przez kolejne etapy przygotowań, a później wspinaczki i chociaż zimno, i chociaż wieje, to jak na Mount Everest warunki są znośne. Wydaje się, że nic już się nie wydarzy. Że wejdą i zejdą. Nie wiem, czy to dlatego, że od początku znany jest widzowi finał tej historii, czy to tak dalece umiejętnie poprowadzona narracja, że tuż pod skórą czai się nieustające napięcie, przebiega oglądającego dreszcz, a jego palce bledną, niedokrwione przez zbyt silne zaciskanie. Faktem jest jednak, że podczas seansu „Everestu” ani raz nie spojrzałam na zegarek i – jestem tego niemal pewna – w niektórych momentach rozdziawiałam usta z zafascynowania, szoku i stopienia się z tą historią.

Wbrew oczekiwaniom „Everest” nie jest jedynie opowieścią katastroficzną, thrillerem o utajonym zabójcy – potężnej górze. Jak dla mnie rodzi wiele etycznych i moralnych pytań. Nie ulega wątpliwości, że pasja to najpiękniejsza rzecz, jaka może człowieka spotkać, ale czy ryzykowanie życia dla ów pasji musi prowadzić do podejmowania ryzyka przez postaci zewnętrzne? Ekipy ratunkowe, rodziny, przyjaciół? Czy gloryfikowanie osiągnięć grupy odważnych, ale i może nieco brawurowych w swych działaniach, ludzi jest rzeczywiście na miejscu? Czy ich lekkomyślność i błędy, warte są wspominania i zapisywania na kartach historii? To film, który świetnie się ogląda, ale dążenie do heroizacji tych, którzy zginęli tak naprawdę w imię swoich przekonań, swoich pragnień i swoich dążeń; zginęli w imię egoizmu i egocentryzmu, wydaje się niejasne etycznie.

A może, tak naprawdę, „Everest” nie opowiada historii himalaistów, a przybliża samą górę?
Nieustępliwą, groźną, zabójczą. To teoria, którą warto rozważyć z perspektywy aktorskiej. Chociaż lista płac aż skrzy się od wydanych dolarów, to postaci niewiele mają do powiedzenia. Jasne, budują się między nimi pewne relacje, przedstawione mniej lub bardziej sztampowo, rozckliwiają widzów telefonicznymi rozmowami z rodzinami, ale psychologicznie wciąż są rozedrgani, niepewni, niejaśni. Trudno się temu dziwić, gdy przez większą część filmowych wydarzeń, twarze aktorów przykrywa warstwa śniegu lub lodu, a niezgrabne ciało grzęźnie we wszechobecnej bieli. W jakiś sposób wyróżnił się Jake Gyllenhaal, ale to tylko dlatego, że jego postać odcina się motywacją i wyglądem od reszty ekipy.

No i wreszcie strona wizualna „Everestu”. Czy nakręcenie monumentalnej góry tak, żeby zapierała dech w piersiach jest trudne? Nie wiem, ale strzelałabym, że nie. Za to wytworzenie dramaturgicznego napięcia poprzez operowanie kamerą w niezmiennym otoczeniu, które jednak wydaje się wciąż ewoluować – to już coś. Nie polecam mimo wszystko seansu w 3D, który okularami stwarza swoistą barierę między widzem a wydarzeniami. Wydaje mi się, że ta technologia nieco przyciemnia obraz, utrudniając rozróżnianie kształtów w zamieciach i cieszenie się widokami ogólnie.

Film Baltasara Kormákura z pewnością może liczyć na oscarową nominację, przynajmniej w kwestiach technicznych. Wysoki poziom reprezentuje bowiem nie tylko strona wizualna, ale także ścieżka muzyczna i udźwiękowienie. Nie wróżę mu jednak miejsca w kategoriach głównych. Tak czy siak, jeżeli ktoś jeszcze „Everestu” nie widział, powinien zaraz ten stan rzeczy zmienić. Biegnijcie do kina, póki jeszcze znajduje się w kinowych repertuarach. Doświadczenie tej produkcji na ekranie telewizora z pewnością nie będzie takie samo.

everest

 

Dodaj komentarz