Gdybyś zapytał mnie, kiedy pierwszy raz zetknęłam się z „Miłością na marginesie” autorstwa Yōko Ogawa myślę, że nie umiałabym znaleźć odpowiedzi. Z perspektywy czasu, Nasze pierwsze spotkanie porównałabym do swego rodzaju zauroczenia. Uczucia, choć delikatnego to jednak na tyle silnego by mogło przetrwać próbę. Literatura dalekiego wschodu podobnie jak nazwisko tej poczytnej i uznanej zarówno przez czytelników, jak i krytyków w wielu krajach była dla mnie, wstyd się przyznać „lądem nieodkrytym”. Wierzę jednak, że błędy istnieją po to, by je naprawiać. Dlatego, gdy tylko nadarzyła się ku temu okazja, nie omieszkałam z niej skorzystać. „Miłość na marginesie” rekomendowana jest, jako powieść o miłości. Zobaczymy, więc czy zasmakuje mi ona spod znaku kwitnącej wiśni. Tak oto w pewne poniedziałkowe
nieco nudne popołudnie sięgnęłam po tę wydaną w Polsce nakładem Wydawnictwa W.A.B książkę…
Muszę Ci się do czegoś przyznać, Drogi Czytelniku. Tak jak nie wierzę w ideały, tak bardzo nie lubię o nich czytać. Głuchota czuciowo-nerwowa. Choć pierwszy raz usłyszałam o niej właśnie dzięki autorce książki być może ta „idealnie nieidealna” przypadłość głównej jej bohaterki sprawiła, że chcę dowiedzieć się o niej nieco więcej. Tajemnica. To ona wręcz unosi się znad pierwszych kartek, tej szalenie intrygującej historii. Siłą rzeczy trudno mi ocenić czy są to domeny współczesnej literatury japońskiej, jednak nie mam czasu, by się nad tym zastanawiać. Ona czeka…
Nieszczęścia chodzą parami. To pierwsze, co nie bez powodu nasuwa mi się tuż po pożegnaniu z dwudziestoczteroletnią narratorką „Miłości na marginesie”. Trudno by było inaczej, jeśli zaledwie kilka godzin po tym jak On, ten niewierny zamknął za sobą drzwi, by stanąć u progu mieszkania pewnej Kwiaciarki. Ona zrozumiała, że pozostawił po sobie coś więcej niż pustka i papiery rozwodowe.
Podarował jej także dźwięki w uszach i nieznane dotąd drzwi. Drzwi do labiryntu, w którym nie jest sama. Po którym swoistymi przewodnikami stają się nie tylko lojalny siostrzeniec byłego męża i hipnotyzujący taniec palców pewnego stenografa. Tutaj chodzi o coś więcej.
Bezimienna bohaterka stoi przed szansą. Szansą, która wciąż pachnie jaśminem, przywołując melodie skrzypiec z oddali.
Tylko czy Ona jest gotowa ją usłyszeć?
Zastanawiam się, czy to ja dałam się zwieść urokowi japońskiej literatury, czy też może rzeczywiście jest w niej coś magicznego. To słynne „coś”, co pozwoliło mi tak płynnie i łagodnie przebrnąć przez kolejne rozdziały? W swoim dość obszernym czytelniczym życiu przeczytałam wiele opowieści o miłości. Nigdy dotąd jednak żadna z nich nie pozostawiła po sobie tylu odpowiedzi i pytań jednocześnie. Nie wiem, czy lubię to uczucie, jednak zdaję sobie sprawę, że jest to cecha charakterystyczna kultury, której kawałek dane mi było poznać.
To prawda, że kiedy myślę o pierwszym spojrzeniu na przepiękną okładką „Miłość na marginesie” pamiętam, że oczekiwałam czegoś innego. Parę miesięcy i pięć dni później czuję, że oczekiwania są niczym więcej jak tylko naszym ograniczeniem. Jestem wdzięczna. Wdzięczna autorce, że w tak niezwykły sposób przypomniała mi o jednym z najpiękniejszych odcieni miłości. Choć bohaterka i jej historia nie spodobają się każdemu, godna jest tego, by przynajmniej spróbować się z nią zaprzyjaźnić…