Młody student i bogata Pani Prezes… czy to możliwe, by chodziło o coś więcej niż seks?

Dwudziestoletni Michał, niezwykle przystojny student historii Uniwersytetu Wrocławskiego, pracuje dorywczo w myjni samochodowej, by zarobić na utrzymanie, naukę i leczenie schorowanej matki. Kiedy pewnego dnia w jego miejscu pracy pojawia się czterdziestotrzyletnia pani Marta, bogata i elegancka właścicielka nowiutkiej czarnej hondy, chłopak czuje się onieśmielony tak piękną klientką, a jednocześnie zaintrygowany wysokim napiwkiem, jaki mu zostawiła. Jej nietypowa, intymna propozycja będzie początkiem serii namiętnych spotkań, które przerodzą się w relację pełną erotycznych niedopowiedzeń, gorzkich tajemnic i perwersyjnych pragnień…

Jak mroczne sekrety ukrywa w swojej luksusowej alkowie ekscentryczna kochanka? Czy młodemu mężczyźnie wystarczy sił i odwagi, aby przekroczyć niebezpieczną granicę strefy pożądania i stoczyć walkę z bezwzględną diablicą? Czyżby jego oczy potrafiły dostrzec więcej niż tylko powalający widok z okien jej eleganckiego apartamentu?

Do przeczytania tej książki zachęciła mnie głównie okładka i tytuł. Mówi się, żeby nie oceniać książek po okładce, ale jesteśmy tak skonstruowani, że lubimy posiadać wszystko, co ładnie wygląda. Coś, co cieszy oko, przecież nie może być kiczowate, prawda? Niestety w przypadku książek jest tak, że okładka może być świetna, przyciągać wzrok, może mieć intrygujący tytuł i opis, ale zawartość niekoniecznie musi być tak obiecująca, jak oprawa. W przypadku „Dwanaście warunków Pani Prezes” tak właśnie jest. Oprawa zachwyca i zaciekawia, ale treść powieści już nie. Dlaczego?

Pierwsze, co mi nie pasuje w tej książce, to narracja trzecioosobowa. Nie każdą historię da się dobrze opowiedzieć z perspektywy trzeciej osoby. Erotyk widziany z punktu kogoś innego? Mnie nie przekonuje, dlatego też po trzydziestu przeczytanych stronach miałam ochotę książką rzucić w cholerę i już więcej po nią nie sięgać i zapewne bym tak zrobiła, gdyby nie fakt, że musiałam napisać recenzję.

Druga sprawa, rzucająca się w oczy już na tych trzydziestu stronach, to przytłaczający słowotok narratora wykładający wszelkie szczegóły na tacy. Pierwszy rozdział, pierwsze akapity i już czytamy o tym, jak wygląda studencik Michał i dowiadujemy się większości o jego życiu. Michał to taka ciepła klucha, niedorajda i idealny egzemplarz, żeby zostać gejem. Niech mi autorka wybaczy, ale facet powinien mieć jaja, przynajmniej ten książkowy. Nikt nie chce czytać o życiowych cipach, które nie umieją walczyć o swoje. Mój pięcioletni syn ma w sobie więcej wigoru i hartu ducha niż postać Michała i nie pozwoli sobie w kasze dmuchać tak jak bohater książki.

Postać tytułowej Pani Prezes również do mnie nie przemówiła, ponieważ w mojej ocenie jest płaska jak papier, na którym ją na malowano. Rozumiecie metaforę? Nie? Trudno, nie chcę mi się rozwodzić nad diabelską Martą. Szkoda czasu.

Kolejna rzecz, nadużywanie przecinków i wielokropek. Może nie przeczytałam tysiąca książek, ale jedno wiem na pewno, nie spotkałam się jeszcze, by pisarz nadużywał wielokropek. Sama piszę książki i wielokropek stosuje tylko wtedy, gdy faktycznie jest mi on potrzebny do podkreślenia wahania w dialogu lub w sytuacji, gdy bohater się jąka i nie za bardzo wie, co ma powiedzieć, albo gdy urywam monolog narratora, bo nastąpić ma zwrot akcji.

Jedna z moich koleżanek po fachu blogerskim i pisarskim, przedstawiła mi swoje zdanie na temat tej książki. Początkowo myślałam, że przecież nie może być tak źle, prawda? Niestety, faktycznie jest źle, i zgadzam się z opinią znajomej. Irytujące również podczas czytania było dla mnie „hi,hi,hi” w wypowiedzi którejś z postaci, albo „hrrr” i cholernie przytłaczający słowotok narratora, który zabija czytelnika nudą, także wieczne nazywanie Marty przez Michała „Panią Prezes” cholernie mnie wkurzało. Facet się zakochał i do ukochanej osoby mówi wyłącznie Pani Prezes, słabo. Nawet Anastasia Steel nie mówiła do Christiana wiecznie Panie, ba, używała tego przydomku tylko w pokoju zabaw, który w książce też się znalazł. Właśnie tak, Marta Milda napisała polską i w dodatku słabą podróbkę Greya, w której to role są odwrócone.

– Idzie tu. Twoja… hi,hi,hi, Szefowa. Niezła z niej dupa.

Chciałabym napisać o tej książce kilka miłych słów, ale nie mogę, przeczytałam ją pobieżnie, przeskakując strony, by tylko wiedzieć mniej więcej, jak się losy tych bohaterów potoczyły i nawet koniec nie uratował w moich oczach tej powieści. Przepraszam autorkę, wiem, że teraz masowo wydaje się erotyki, i nawet chłam Lipińskiej zdobył nagrodę empiku, ale nie tędy droga. Zaprawieni w boju czytelnicy, oczekują czegoś więcej, czegoś bardziej wartościowego i godnego poświęcenia czasu a także wydania pieniędzy.

Decyzja o przeczytaniu należy do Was. Ja nie mówię tak i nie mówię nie 😉

Cya!

Samanta Louis

Dodaj komentarz