Dzieci się kocha, dba się o nie, troszczy, stara się zapewnić im wszystko to, co najlepsze. Poza miłością i akceptacją potrzebują przede wszystkim poczucia bezpieczeństwa, stabilności i przynależności. Historia opowiedziana przez Ashley Rhodes-Courter, która dziewięć lat swojego życia spędziła w czternastu domach zastępczych, łapie za serce. Ta opowieść dobitnie pokazuje, jak destrukcyjny dla psychiki dziecka może być brak nawet nie tego wszystkiego, czego tak bardzo ona potrzebuje, co po prostu podmiotowego traktowania.
Ashley i jej młodszy brat trafili do systemu opieki społecznej, ponieważ ich matka i jej partner nie byli odpowiedzialnymi opiekunami. Jednak prawdziwa tragedia dzieci zaczęła się dopiero od tego momentu – rozdzielani i znów umieszczani razem, przerzucani z rodziny do rodziny, zawieszeni w prawnej próżni przez to, że matka nie została pozbawiona praw rodzicielskich, zamiast się rozwijać i wzrastać, nabywali coraz to gorszych doświadczeń. Czytając nie sposób nie myśleć o tym, że nawet najsilniejsze psychicznie dziecko jest tylko dzieckiem, a brak stabilności i miłości nie był w ich przypadku największym problemem. Tym okazała się przemoc psychiczna, fizyczna i emocjonalna w jednej z rodzin zastępczych, głodzenie, bicie i zastraszanie dzieci. Ten wątek zresztą ciągnął się za bohaterką aż do dorosłości i nie ma się czemu dziwić – można jedynie współczuć.
Mimo tej całej wstrząsającej bezduszności i samotności wywołującej w czytelniku smutek, nie jest to tytuł na wskroś depresyjny. Z historii Ashley przebija też nadzieja i silna wiara w to, że nawet jeden człowiek jest w stanie „coś” zmienić, a to „coś” może się okazać całym czyimś życiem, tak jak było w przypadku jednej urzędniczki, która postanowiła przyjrzeć się bliżej przypadkowi Rhodesów. Ponadto trudny proces gojenia się tylu ran z dzieciństwa nie jest prosty, a przepracowanie krzywd i odbudowanie zaufania do ludzi musi trwać – niech nikt nie myśli, że adopcja przez dobrych ludzi to koniec opowieści i problemów dzieci tak bardzo skrzywdzonych. O tym autorka też nie zapomina czytelnika uświadomić.
Całość ma formę pamiętnika, który powstał prawdopodobnie jako forma autoterapii w czasie, gdy bohaterka uczęszczała do szkoły średniej. Język jest prosty, a przekaz skupiony głównie na tym, co Ashley widziała, czego doświadczyła i co czuła. Prostota jest siłą tej pozycji, i chociaż trochę brakuje nieco szerszego spojrzenia, może z perspektywy któregoś z opiekunów dziewczyny, to należy brać poprawkę na to, że ta książka nie próbuje być czymś innym niż jest, czyli pamiętnikiem osoby z tragicznym dzieciństwem. Warto zaznaczyć, że autorka nie wybiela w żaden sposób siebie i niektórych swoich zachowań, których z perspektywy czasu może żałować. Mocno rzuca się też w oczy inny aspekt tej historii – z jednej strony szokuje, ale z drugiej tak naprawdę nie powinna dziwić siła relacji Ashley z jej biologiczną matką. To zdumiewające, ile dzieci są w stanie wybaczyć rodzicom.
Dwa zwykłe słowa to wbrew pozorom nie te, które jako pierwsze przychodzą czytelnikowi na myśl. Ta historia opowiada przede wszystkim o tym, jak trudno odbudować w dziecku to, co tak łatwo w nim zniszczyć. Lektura trudna, ale warta przeczytania.