Chyba nikt kto interesuje się kinematografią i lubi poświęcać swój czas na pochłanianie kolejnych premier filmowych nie może powiedzieć, że produkcje, które swoją akcję mają osadzoną w kosmosie, nie są interesujące. Z tego względu, że ten obszar wiedzy człowieka nie został jeszcze w pełni poznany, pozwala to scenarzystom popłynąć ze swoją wyobraźnią i dostarczyć widzom namiastkę doświadczenia przebywania w miejscu, którego piękno oraz jednocześnie niebezpieczeństwo zobaczą na własne oczy tylko nieliczni. Ten wstęp ma okazję powstać dzięki premierze „Ad Astry”, która niedawno zagościła na ekranach polskich kin. Bardzo długo czekałem na ten film, praktycznie od samego początku, gdy zapowiedziano jego produkcję. Ponadto sama tematyka i fakt, że główną rolę zagra Brad Pitt jeszcze bardziej podkręciły moje oczekiwania. Jakie wnioski można zatem wyciągnąć po seansie? Czy ten film zrewolucjonizuje produkcje poświęcone kosmosowi?

„Ad Astra” opowiada historię Roy’a McBride’a, który jest astronautą i synem słynnego H. Clifforda McBride’a, który zaginął przed wieloma laty w okolicach Neptuna w poszukiwaniu nowych form życia. Jednak, gdy Roy jest na misji, nieoczekiwanie dochodzi do wypadku, w którym ginie wiele osób, ale głównemu bohaterowi udaje się przeżyć. Roy zostaje wezwany rozmowę z dowództwem i w momencie, gdy jest przekonany, że tematem będzie dochodzenie w sprawie wypadku, dowiaduje się o szokującej dla niego informacji – istnieje szansa, że jego ojciec żyje. W dodatku podejrzewa się, że to właśnie statek kosmiczny jego ojca jest odpowiedzialny za wypadek Roy’a, który jest rezultatem udarów napięciowych, które nawiedzają również Ziemię. Wyrusza on zatem w misję rozwiązania tej zagadki i jednocześnie uporania się z własnymi problemami.

Zaczynając właściwą część recenzji chciałbym uprzedzić jeszcze, że w dalszej części tekstu pojawią się spoilery, bez których ciężko miałbym oddać wszystkie emocje, z którymi biłem się po wyjściu z kina, a nawet w kolejnych dniach. Nie jest to bowiem typowy blockbuster, na który można iść z popcornem i z myślą, że spędzimy tam dwie godziny pełne efektów specjalnych rodem z „Grawitacji” oraz humorystycznych one-linerów rodem ze „Strażników z Galaktyki”. Też na początku skłaniałem się ku takie opcji, szczególnie po początkowej scenie wypadku Roy’a BcBride’a, ale wraz z kolejnymi minutami coraz bardziej przekonywałem się do myśli, że to nie będzie film o kosmosie, ale o człowieku. Udało mi się akurat obejrzeć ten film przy bardzo małej publice w kinie i jestem z tego paradoksalnie bardzo zadowolony. Wszelkie szelesty, szepty i rozproszenie spowodowane ruchem w kinie, całkowicie mogłyby mnie wybić z tego transu. Myślę, że „Ad Astra” zachwyci przede wszystkim ludzi, którzy cenią sobie bardzo spokojne, powolne i wyciszone filmy, które pozwolą im odpocząć od szybkiego życia miejskiego toczącego się za murami kina. Nie uświadczymy  tutaj fajerwerków, konfetti i wszystkich świecidełek, które odwracają uwagę od tego, co właściwie jest istotą tego filmu. Ma to swoje zalety, które bardzo sobie cenię, czyli wyciszenie po ciężkim dniu i wady, do których przejdę za chwilę.

Gdzieś w połowie filmu pojawia się pierwsza scena, która dała mi do myślenia na bardzo długo. Po przeżyciu ataku zwierzęcia, które grasowało na opuszczonym statku wysyłającym sygnały SOS, Roy musi przejść kolejną, rutynową ocenę jego przydatności do dalszej służby. Zazwyczaj były one bardzo krótkie i polegały na podaniu tętna i ogólnego samopoczucia. Tym razem jednak główny bohater postanawia wyrzucić z siebie wszystko, co mu ciąży na sercu. W tym momencie jako widz poczułem co właściwie jest tutaj kluczem w tej układance. Kosmos? Otoczka. Ojciec? Pretekst. Roy? Bingo. Punkt programu. W centrum tych wydarzeń jest bowiem Roy, który zaczyna zadawać sobie wiele pytań, które również u mnie wzbudziły niemałą autorefleksyjną lawinę myśli. Dla głównego bohatera zniknięcie ojca, mimo że upłynęło od niego wiele lat, ciągle jest ciężarem, który jest przyczepiony do jego serca i ciągle jest chmurą nad głową, która jest źródłem nieustannej burzy szalejącej w głowie Roy’a. To spowodowało, że nie mógł sobie on ułożyć życia pełnego szczęścia, ponieważ cały czas wisiało nad nim widmo opuszczonego syna, który sam musi przetrawić własne problemy i mimo, że był znany z braku skłonności do przyspieszonego tętna, to w głębi duszy czuł potężny gniew. Gniew, który również powodował u niego reakcje obronne na próby kontaktu od najbliższych. Ten gniew bowiem tworzy mury wokół każdego człowieka, które są niestety bardzo szczelne i przez to cierpi zarówno on, jak i wszyscy dookoła niego. Bardzo podobała mi się ta scena, ponieważ można było znaleźć w niej dużo rzeczy, z którymi również ja, jak i pewnie każdy człowiek zmagamy się w swoim życiu. Bardzo wyważone tempo, bliskie ujęcia, piękna muzyka i dużo czasu dla widza, aby taką scenę przetworzyć. Nie wskakujemy bowiem zaraz po niej w środek jakiejś walki czy wrzeszczących audiowizualnie ujęć, tylko mamy czas na płynięcie w tym transie emocjonalnej podróży głównego bohatera. W wejściu na wyższy poziom wczucia się w skórę bohatera pomaga narracja, która w najbardziej intymnych momentach zmienia się na pierwszoosobową, w której główny bohater wyrzuca z siebie wszystkie przemyślenia w tle obrazków na ekranie. I tutaj Brad Pitt odwalił kawał dobrej roboty, bo działa to bardzo uspakajająco i hipnotyzująco. Ta podróż wgłąb w siebie, w lepsze zrozumienie własnej natury i w poszukiwaniu odpowiedzi na nurtujące pytania – czy ojciec żyje? czy powie mi coś, co nada sens tym latom niepewności? – jest głównym bohaterem tego filmu. Wszystkie dodatki, które mają zachwycić widza też spełniają swoje zadanie. Wspomniana wcześniej muzyka potęguje ten intymny i wyważony klimat, a zdjęcia, choć nie zapierają tchu w piersiach, to dostarczają przyjemne dla oka kadry. Szczególnie te na Marsie robią wrażenie, ponieważ swoją stylistyką bardzo przypominają ujęcia, które można było oglądać w fenomenalnym „Blade Runnerze 2049”. Na pochwałę zasługuje również główny bohater, czyli Brad Pitt, który mimo dość trudnej roli, która musiała być wiarygodna w celu uchwycenia każdego detalu psychiki bohatera, zagrał na tyle dobrze, abym czuł w trakcie seansu pewien rodzaj empatii.

Niestety film nie dał rady utrzymać takiego poziomu do samego końca. Im bliżej było wyjaśnienia zagadki zniknięcia ojca Roy’a, tym bardziej można było wyczuć, że ta metafizyczna podróż zakończy się sekwencją scen, które zrujnują mi odbiór filmu jako całości. Tak się niestety stało. Spotkanie głównego bohatera z ojcem było jedną z najgorzej rozpisanych scen, jakie widziałem w ostatnich latach. Cały osobisty wydźwięk ulotnił się po kilku słowach, które wypowiedzieli Brad Pitt i Tommy Lee Jones. Zabrakło tutaj emocji, pewnej konfrontacji wyobrażeń ze stanem faktycznym i przede wszystkim ciekawych dialogów, które pozwoliłyby jeszcze bardziej wejść w głowy bohaterów oraz zrozumieć motywację ojca Roy’a. Niniejsza scena całkowicie rujnuje wszystkie pozytywne rzeczy, które można doświadczyć we wcześniejszych minutach. Wszystko tutaj wydaje się być takie płaskie, za szybko poprowadzone, kompletnie oderwane od narracji, która była kluczowym elementem przed tym spotkaniem. Po seansie doszedłem do wniosku, że znacznie lepszym rozwiązaniem byłoby, gdyby Roy nigdy nie odnalazł ojca, a reżyser pozostawił nam furtkę do interpretacji, czy główny bohater uporał się ze swoimi demonami i pozbył się tej wewnętrznej złości? Bardzo żałuję, że film postanowiono sfinalizować tak intymną historię finałem, który w żaden sposób nie jest satysfakcjonujący.

Całe szczęście „Ad Astra” nie zostawia nas z takim niesmakiem przed opuszczeniem kina. Zaraz po tym nieszczęsnym spotkaniu z ojcem, znowu na chwilę zostajemy sam na sam w wielkim wszechświecie z głównym bohaterem. Tym razem pojawia się już spokój zarówno wokół niego, jak i w jego samopoczuciu. Znowu wspomnieniami możemy wrócić do tego spokojnego i refleksyjnego świata, co znowu pozwoliło mi na zebranie myśli i zagłębienie się w pytanie, które Roy stawia na sam koniec. Jaki jest cel? Po co robimy niektóre rzeczy? I znowu zatrzymałem się na pozornie dziecinnie prostym pytaniu. Nikt się bowiem nie skupia na prostych pytaniach, bo zakładamy, że znamy na nie odpowiedzi bez długiego zastanowienia. Im dłużej zacząłem o tym myśleć, tym więcej myśli przebiegało mi przez głowę. Z takim nastawieniem pozostałem do dziś, tydzień po obejrzeniu tej produkcji. I to chyba była największa wartość, którą wyniosłem z tego filmu. Mam wrażenie, że każdy musi znaleźć w „Ad Astra” swój przekaz, który pozwoli mu na subiektywną ocenę tego filmu. Jeśli ktoś szuka w nim blockbusterowego zacięcia, humoru i rozrywki z wyłączeniem mózgu, to myślę, że się nim zawiedzie. Ja w nim przede wszystkim znalazłem wyciszenie, konieczność postawienia sobie teoretycznie łatwych, ale w rzeczywistości trudnych pytań i odpoczynek od pędu codzienności, gdy nie ma czasu na zatrzymanie się. „Ad Astra” nie zrewolucjonizowała kina oraz totalnie nie poradziła sobie z wątkiem spotkania ojca z synem i zapewne nie znajdzie się w moim TOP najlepszych filmów 2019 roku, ale myślę, że nieraz wrócę do tego filmu, bo jego przekaz, który ja z niego wyciągnąłem, jest uniwersalny.

źródło zdjęć: imdb.com

Dodaj komentarz