Do dnia premiery książki Magdaleny Grzebałkowskiej mit rodziny Beksińskich opierał się tak naprawdę na dwóch filarach: na fascynującym, wizyjnym i mrocznym malarstwie Zdzisława oraz na tragicznych scenach śmierci ojca i syna. Dziwna groza wisząca nad rodziną z całą niesprawiedliwością zatarła prawdziwie ludzki wymiar ich portretu, który z głębin stereotypów i uprzedzeń wydobyła na światło dzienne gdańska reportażystka w swojej monumentalnej tak pod względem objętości, jak i ogromu zebranego materiału, książce.
Ojciec-artysta, syn-dziennikarz oraz matka-widmo to o dziwo! Ludzie z krwi i kości, uwikłani w fobie, nieprzystosowani do wielkomiejskiego blichtru, trochę psychotyczni, ale też niestroniący od przejawów czułości (Beksiński zawsze mówi do żony „Zosia”, matka do syna „Tomeczku”), aspektów rodzinnej normalności (gdy ojciec z synem wieczorem śmieją się nad stertą starych fotografii) i zwykłej, ludzkiej dobroci.

Reporterska saga o rodzinie Beksińskich zachwyca bogactwem zgromadzonego przez autorkę materiału i takiego jego przetworzenia, by w rezultacie czytelnik mógł zanurzyć się w żywiole tak różnych, często skrajnych, wrażeń, za pomocą których autorka dekonstruuje mit demonicznego ojca i pomylonego syna, ukazując ich jako ludzi rozdartych pomiędzy umiejętnością a niemożnością kochania. „Beksińscy. Portret podwójny” to narracja rozpisana na dwa głosy, w tle których wyłapać można i głos trzeci, spajający rodzinę od środka w chwiejną, lecz zachowującą pozory normalności komórkę społeczną. Portret sanockiej familii autorka zbudowała w oparciu o pozostawione przez Mistrza (jak wielu Zdzisława określało) materiały: dzienniki pisane, foniczne i wizualne, listy, wywiady oraz historię pisaną przez jego malarstwo i poboczną twórczość plastyczną. Mimo iż tytuł rozbija książkowy materiał na dwa głosy, tak naprawdę jego ośrodkiem od początku do końca jest osoba Zdzisława „Beksy”, jak zwykł go nazywać Piotr Dmochowski (jego marszand i wieloletni przyjaciel). Grzebałkowska przedstawiła go takim, jakim był naprawdę – genialnym artystą, zaborczym mężem, ojcem z przymusu, upartym i trudnym we współpracy biznesmanem, egocentrykiem cierpiącym na nerwicę natręctw i nerwowy rozstrój żołądka, panicznie bojącym się wizyt i pająków.
Gdyby Freudowi dane było spotkać tego neurotycznego sanoczanina, z pewnością miałby dużo do powiedzenia. Beksiński miał zgubny wpływ na syna, to nie ulega wątpliwości, nie bez winy jest również matka, która przychylnym okiem spoglądała na ośmioletniego Tomka toczącego z ojcem rozmowy typu:

„Z.: No, a jak tatusia obrazy ci się podobają? Te, które tutaj w pracowni są?

T.: Dużo mi się tutaj podoba (…) ta pani, co z tej trumny wyjeżdża, i ta, co na krzyżu wisi… (…)

Z.: To jest taka pani koścista – ta co z trumny wyjeżdża.

T.: Jak miałaby być koścista? Jak z trumny wyjeżdża, to znaczy, że jeszcze jej nie zakopali, dopiero przed chwileczką umarła. To przecież jeszcze nie mogła być koścista (…). A dlaczego tam w środku jeszcze taki mały człowieczek jest?

Z.: Tam dzidziuś w tej trumnie sobie jeszcze taki leży, a ta pani wyjeżdża. (…)

Zofia: Makabryczne rzeczy tata opowiada, nie? Jakieś takie straszne.”

Mniej popularny od ojca i współcześnie trochę już zapomniany Tomek to typ introwertyka, samotnika, agresywnego mizantropa i cyklicznego mizogina. Jego konterfekt, wyłaniający się z książki Grzebałkowskiej, nosi rysy tragizmu już od lat sanockich, gdy gwoli żartu rozwiesza w rodzinnym mieście fikcyjną klepsydrę zawiadamiającą o jego zgonie. Kontynuuje go w latach swojej młodości i dorosłości, przeżywając pięć prób samobójczych, doświadczając nieustannego, obezwładniającego i powodującego ekstremalne wahania nastroju pragnienia bycia zrozumianym i kochanym. Punktem łączącym dwa bieguny opowieści – perspektywę ojca i perspektywę syna – jest postać Zofii, osoby skąpo biorącej udział w narracji Grzebałkowskiej, ale mającej potężny wpływ na obu mężczyzn. Nadopiekuńczość względem Tomka i pobłażliwość w wielu sytuacjach związanych z instytucją małżeństwa były ambiwalentne, powodowały nasilające się napady złości Tomka i egocentryczną manię Zdzisława. Po jej śmierci, jak kilkakrotnie podkreśla sama Grzebałkowska, Tomek ma wreszcie wolną drogę ku śmierci, samotny Beksiński nie jest w stanie uśpić demonów syna. Autorka jasno uwypukla punkty styczne ojca i syna – łączył ich przede wszystkim stosunek do sztuki, w której upatrywali sposób na ucieczkę od tłamszącej artystyczne umysły rzeczywistości, skrajny indywidualizm, poczucie wyobcowania i artystyczna niezależność. Obszerne dzieje sanocko-warszawskiej rodziny dały się poznać także poprzez pryzmat wspomnień osób bezpośrednio z nimi związanych. Grzebałkowska, obok partii tekstu wyjętych z korespondencji i dzienników Beksińskich, równie wiele miejsca poświęciła wypowiedziom Wiesława Banacha (bliskiego znajomego Beksińskiego i dyrektora muzeum w Sanoku), Piotra Dmochowskiego, Ewy Kikty i Anji Orthodox (przyjaciółkom Tomka), dawnym znajomym z czasów szkoły i młodości. Ich głosy wskazują na nowy kontekst, w oparciu o jaki należy konkretyzować rodzinny portret Beksińskich. To wiedza ważna, oświetlająca naprawdę złożone relacje pomiędzy trójką bliskich/obcych sobie osób.

„Beksińscy. Portret podwójny” to nie tylko rzecz o ludziach, ale i tle, na jakim rozgrywają się dramaty Zdzisława, Zośki i Tomka.
Pierwsze rozdziały książki przenoszą nas do powojennego Sanoka, gdzie „Beksa” z młodego panicza wyrasta na inżyniera autobusów w słynnym Autosanie. Sanoka Beksiński nienawidzi, lata tam spędzone wspomina jako czasy wiecznego niedostatku, akcesoria potrzebne do pracy artystycznej, ale i artykuły niezbędne w codziennym życiu (kawa, papier toaletowy, owoce) malarz musiał sprowadzać z Polski i z zagranicy za pośrednictwem różnej maści znajomych. Obraz sanockiego domu, gdzie wychowywał się z rodzicami, kucharką, służącą i ogrodnikiem, Beksiński będzie nosił w sobie do końca, podobnie urządzi swoje warszawskie mieszkanie. Przestrzeń życiowa, w której osadzi najbliższych, będzie pełna ciemnych korytarzy, dziwacznych połączeń pomieszczeń, gdzie zaproszeni goście tracili poczucie czasu i przestrzeni.
Nielubiany Sanok odegrał jednak ważną rolę w artystycznej drodze ojca i syna – to na Podkarpaciu rozwinął się talent Zdzisława i tu szlifował swoją kreatywność Tomek. Równie sugestywnie kreśli reporterka czasy PRL-u, barwną panoramę życia artystycznego stolicy, rozwój mediów i ich wpływ na masowego odbiorcę, niedosyt hobbystycznych towarów, które, coraz bardziej liczący się Beksińscy, z powodzeniem sprowadzali z Wielkiej Brytanii czy Francji. Ekspozycje, wernisaże, kino, radio to miejsca zakotwiczenia biograficznych epizodów Mistrza i syna – starszy z nich już na zawsze zniechęci się do wystaw i krytyków, syn w mediach będzie upatrywał źródło swojej wolności i jedyny sposób na wyrażanie siebie.

„Zdzisław wypluwał demony z siebie na obrazy. A Tomek nie. W nim to wszystko siedziało w środku. Był potworem nie do opanowania, i to od dzieciństwa”. Demony obu przyniosły śmierć. Tomkowi te drzemiące w jego umyśle, gdy nafaszerował się lekami, ojcu te z obrazów, dzięki którym dorobił się sporych pieniędzy, a przez które zginął. Magdalena Grzebałkowska dokonała rzeczy naprawdę zdumiewającej – z dziwaka i szaleńca (jak wielu zwykło niesłusznie określać Beksińskich) potrafiła wydobyć ludzi, jakimi byli naprawdę: nieszczęśliwych,samotnych, pragnących miłości i zrozumienia. Krzywdząca legenda Beksińskich nigdy dotąd nie była tak nieaktualna, jak po ukazaniu się tej genialnej ze wszech miar książki.

beksinscy-portret-podwojny-b-iext24373100

Dodaj komentarz