„Steve Jobs” to już trzeci film o tytułowym bohaterze. Muszę przyznać, że to sporo, jak na kogoś kto umarł stosunkowo niedawno i budził raczej negatywne emocje. Co do tego bowiem, niezależnie od wybranej na seans produkcji, nie ma wątpliwości – Jobs do grona najsympatyczniejszych i najcieplejszych osób nie należał. Ale czy to nie kwestia geniuszu? Nie wiem, czy o którymś mówiono: „tak, to był naprawdę świetny facet!” albo „niesamowita kobieta, opowiadała świetne dowcipy!”; biografie nasuwają raczej nieprzyjazny obraz podobnych jednostek. Sęk w tym jednak, że mam co do geniuszu Jobsa wątpliwości takie jak Wozniak – co takiego robił, co takiego umiał, poza faktem, że należał do grona najznakomitszych manipulantów? Czy faktycznie w imię takich talentów koniecznym było stworzenie kolejnej wersji jego filmowej biografii?

Ta historia zaczyna się nie na początku drogi Steve’a Jobsa (Michael Fassbender), a w momencie wypuszczenia na rynek Macintosha w roku 1984. Z jednej strony produkcja opowiada o trzech najważniejszych produktach firmy Apple i ich trudnej drodze na szczyt, z drugiej o zakulisowych rozgrywkach. Nie chodzi jednak o wydarzenia związane wyłącznie z firmą, jej funkcjonowaniem, pracownikami – np. Stevem Wozniakiem (Seth Rogen) – kolejnymi projektami komputerowymi, ale również prywatne życie Jobsa – jego relacje z byłą partnerką, Chrisann Brennan (Katherine Waterston), oraz córką Lisą (Ripley Sobo, Perla Haney-Jardine). Na każdym etapie towarzyszy mu asystentka, Joanna Hoffman (Kate Winslet).

Abstrahując od tego, że moim zdaniem „Steve Jobs” to produkcja zupełnie niepotrzebna w obliczu dotychczasowego zaangażowania filmowców w życie i śmierć twarzy Apple, to także obraz, którego nie sposób jednoznacznie ocenić. Z jednej bowiem strony amerykańskie pragnienie happy-endów, przemian od zera do bohatera i od zła do dobra, wyraźnie odcisnęły się na tym scenariuszu; Jobs łagodnieje, a jego otoczenie – jak na przekór – pokazuje pazurki. Z drugiej zaś strony to film zrealizowany ciekawie technicznie, patrzący na sytuację z innej perspektywy, z ciekawym duetem i dobrą obsadą aktorską (szkoda tylko, że nijak z perspektywy realności postaci niewiarygodną), dynamiczny i absorbujący uwagę widza. Chciałoby się powiedzieć, że jako biografia rzecz wypada po prostu słabo, ale jako historia człowieka XYZ jest naprawdę ciekawie.

Głównym problemem niewiarygodności biograficznej jest Michael Fassbender, którego bardzo cenię, niemniej tutaj nawet nie zbliżył się do prawdy charakterologicznej czy wizualnej odgrywanej postaci.
Zdecydowanie bliżej – nie mogę uwierzyć, że to napiszę – był Ashton Kutcher. On jednak zagrał w produkcji zdecydowanie mniej interesującej scenariuszowo i koncepcyjnie. Fassbender ma też coś, czego Kutcher nie miał – doskonałą partnerkę. Duet Jobs-Hoffman jest po prostu fantastyczny. Gdy tych dwoje rozmawia, to napięcie (takie jak przy tykaniu bomby) dosłownie wwierca się w emocjonalną warstwę odbiorczą widza. Co więcej, potrafią też niewymuszenie, niby od niechcenia wprowadzić w gęstą atmosferę element żartu, który jednak – i w tym tkwi jego moc – rozpręża atmosferę zaledwie na kilka sekund. Jest między nimi jakaś bliskość, ale z drugiej strony tak kompletnie aseksualna, że ma się wrażenie śledzenia wybryków chłopca i karcącej go matki.

Największą zaletą produkcji w reżyserii Danny’ego Boyle’a jest jej teatralizacja i autotematyczność w tym zakresie. Filmowy Jobs nieustannie reżyseruje spektakle – a to rozwoju firmy, a to po prostu prezentacji kolejnego produktu; ze swoich tłumaczeń i argumentów robi mikrosceny, kierując nieświadomymi bycia sterowanymi bohaterami. Ale też techniczna strona „Steve’a Jobsa” wypada teatralnie – od scenariusza, który opiera się właściwie wyłącznie na dialogach i nieustannym chodzeniu, by zaburzyć monotonię niekończących się rozmów; po czyste przejścia do kolejnych ujęć, dające wrażenie zmiany dekoracji na scenie.

Boyle zdecydował się również na zabawę technologiami, co w przypadku produkcji opowiadającej o symbolu rozwoju komputerowego, wydaje się sensowne. 16 mm, 35 mm i obraz cyfrowy – kolejne premiery ciągną za sobą zmiany wykorzystywanego systemu nagrywania. Sporo dzieje się też w warstwie dźwiękowej. Wraz z każdym kolejnym „czasem” tło ulega wyciszeniu. Trochę jak z chaotycznym tytułowym bohaterem, który dążył w swoim życiu przede wszystkich do jasnych, klarownych sytuacji i eleganckiej prostoty nie tylko wizualnej strony urządzeń, ale i ich wykorzystywania (zamknięty system).

W ostatecznym rozrachunku wychodzi więc na to, że tylko pozornie film Boyla znajduje się za daleko od rzeczywistej reprezentacji jej bohatera. Fassbender nie przypomina może Jobsa, ale na obraz maestra Apple pracują wszystkie podzespoły produkcji. I chociaż nachalna, amerykańska wizja świata z jej cukierkowymi przemianami wewnętrznymi i ckliwymi finałami, nieco wszystko psuje, to „Steve Jobs” okazuje się naprawdę niezłą produkcją. Niekoniecznie dobrą biografią, ale jednak dobrym filmem.

Alicja Górska

Steve Jobs-plakat

Dodaj komentarz