Jak wiadomo Netflix nieczęsto raczy swoich odbiorców horrorem z prawdziwego zdarzenia. Nie dość, że produkcji z tego gatunku jest mało, to gdy już się jakaś trafi, nie prezentuje się jakoś nadzwyczajnie. Albo jest przekombinowana, albo za mało straszna. Chcąc obejrzeć horror, pragniemy porządnej dawki strachu, a nie ochłapu. Nawiedzony Dom Na Wzgórzu to dziesięć odcinków, a w każdym porcja grozy. Niestety nie tak duża, żeby można było nazwać produkcję prawdziwym, przerażającym horrorem, przez który będziecie spać przy zapalonym świetle przez najbliższy miesiąc. Zawiera zdecydowanie za mało elementów grozy, za dużo rodzinnego dramatu. W większości produkcji reżyser The Haunting of hill house, Mike Flanagan stawia na wielogatunkowość. Tworzenie od a do z typowego horroru z pewnością nie leży w jego guście. Dlatego też nie mamy do czynienia z klasyką gatunku.

Serial jest adaptacją powieści autorstwa Shirley Jackson z 1959 roku. Właściwie tylko się na niej opiera. Osobiście nie czytałam książki, aczkolwiek udało mi się usłyszeć, że zarówno fabuła serialu, jak i książki w ogóle się nie pokrywają, a wspólnym mianownikiem jest wyłącznie Nawiedzony Dom na Wzgórzu.

Już w pierwszym odcinku zatytułowanym Steven widzi ducha, możemy poznać całą rodzinę Crain. Zarówno na płaszczyźnie przeszłej, jak i teraźniejszej. Małżeństwo oraz piątka rodzeństwa, na których to będzie się skupiała fabuła. Serial zaczyna się krótkim wprowadzeniem jednego z rodzeństwa. Już od samego początku jesteśmy wrzucani w niesamowity klimat i otrzymujemy estetycznie ponurą scenerię. W pierwszych minutach odcinka możemy zauważyć, iż całość zdecydowanie nie będzie brutalnie groźna, tylko jak najmożliwiej delikatna. Całą robotę bez ustanku robi wszechobecna cmentarna i szara atmosfera. A zarówno pierwsza zjawa, jak i wszystkie kolejne, nie wyskoczyła typowo jak w jump scare’ach, tylko powoli, dokładnie, ażeby można było się jej przyjrzeć. I to jest właśnie niesamowite, zwłaszcza dla koneserów gatunku. A dla bardziej strachliwych, potrafi zmrozić krew.

Fabuła tegoż dziesięcioodcinkowego horroru, jak już zdążyłam wspomnieć, skupia się wokół rodzeństwa Crain. Ukazuje, z czym zmagali się w przeszłości i co przyniosła przyszłość po tragicznych latach spędzonych w Hill House. Wszystko przeplata się wzajemnie, tworząc spójną całość. Można by pomyśleć, że dwie płaszczyzny czasowe będą nam mącić w głowie, ale w istocie przejścia nie wyglądają na skomplikowane i zawiłe.

Od razu, gdy tylko zrozumieli, że coś jest na rzeczy, rodzice Stevena, Shirley, Theodory, Luke’a i Nell planowali wyremontować budynek i czym prędzej go sprzedać, żeby móc się wyprowadzić, co w rzeczywistości nie doszło do skutku. Zamiast tego Crainowie poznali prawdziwe oblicze i temperament Hill House, co w przyszłości również wpłynęło zarówno na ich wzajemne relacje, jak i ogólnie komfort życia. Cały ten czas po rodzinnej tragedii rodzeństwo Crain nosiło w sobie ciężar przeszłości, który tak naprawdę nigdy nie pozwolił ruszyć im dalej. Decyzje, przez nich podejmowane były zawsze choćby w części powiązane z tym, co działo się w ich życiu za młodu. Brak zaufania, kłótnie, nałogi oraz życie w ciągłym lęku i szponach przeszłości przerastało Crainów. Demony przeszłości deptały im po piętach dosłownie i w przenośni.

Serial przez większość wypytanych przeze mnie osób, określany przerażającym, w moim odczuciu na tle grozy wypadł nie najlepiej. Słusznie zauważono, iż produkcja mogłaby być thrillerem psychologicznym z elementami horroru, a nie samym w sobie horrorem. W mojej ocenie raczej określiłabym Nawiedzony Dom Na Wzgórzu jako rodzinny dramat, ale może dlatego, że na koncie mam sporo filmów i seriali z gatunku grozy, a jeszcze żadna mnie nie zadowoliła w stu procentach. W tym przypadku nie mogło być inaczej, ponieważ twórcom nie zależy na wątku paranormalnym, tylko rodzinnym. Większy nacisk jest kładziony na relacje rodzeństwa i ich problemy. Efekty specjalne są tylko atrakcyjnym dodatkiem. Nie można jednak zarzucić serialowi całkowitego niedomiaru cech gatunku, po prostu są mniej wyraziste; nie tak brutalne, jak powinny. Otrzymujemy całkiem pokaźną ilość scen z prosektorium, ponieważ jedna z głównych bohaterek; Shirley Crain (w roli Elizabeth Reaser) pracuje w kostnicy, przygotowując ciała zmarłych do pogrzebu. Nie zapominajmy również, że to uwspółcześniona wersja klasycznego motywu nawiedzonego domu. Nie można się spodziewać niczego wyjątkowego. Mimo wszystko oprawa muzyczna i starania twórców względem klimatycznej scenerii też zrobiły swoje. Serial zdecydowanie cieszy oko.

Przeciętny odbiorca oczekuje od serialu dawki strachu, krzyków i mroczny klimat. Taki z pewnością się nie zawiedzie. Starzy wyjadacze natomiast nie będą tak przychylnie patrzeć na serial. W moim przypadku sceny z demonami i wszystkie zjawy wzbudzały wyłącznie zachwyt z miłości do tego gatunku, a wolałabym poczuć dreszczyk emocji, bo ile można się zachwycać?

Jeżeli miałabym ocenić The Haunting of Hill House jako tylko horror, moja ocena byłaby znacząco niższa, wszak w moim rozumieniu horror to coś naprawdę mocnego, krwawego, zaskakującego, mrocznego i przerażającego. Jeśli mam mówić o serialu jako thrillerze psychologicznym z elementami horroru, to historia natychmiast rośnie w moich oczach. Niejednolita, a zarazem spójna produkcja. Dbałość o szczegóły i leniwy rozwój akcji również na plus.

Sama aktorka wcielająca się w rolę Shirley w jednym z wywiadów przyznała, że myślała o serialu bardziej jako dramacie rodzinnym. I chociaż robiła to tylko dlatego, żeby nie myśleć o strasznych rzeczach, które musiała przedstawić, dla mnie również pierwsze skrzypce zagrał właśnie wątek problemów rodzeństwa Crain.

Zdecydowanym plusem są wspomniane wcześniej jump scare sceny. Nie wiemy, w jakiej chwili możemy się ich spodziewać i ci, którzy należą do strachliwych, mogą zadrżeć ze strachu, a po prostu fani gatunku, mogą cieszyć oko wizualnie dobrym wykonaniem. Zwłaszcza że te sceny nie są gwałtowne jak w większości horrorów, lecz nieco delikatniejsze. Niektóre umyślnie spowalniane, aby można było skupić uwagę na efekcie specjalnym. Zabieg ten, mimo że w pełni nie odgrywa swojej roli, nadal utrzymuje uczucie niepokoju przez cały seans, aż do samego końca.

Warto również zwrócić uwagę na sceny bez cięć. Szczególnie w szóstym lub siódmym odcinku, gdzie kamera płynnie przechodzi z jednego bohatera do drugiego, zarówno na płaszczyźnie teraźniejszej, jak i przeszłej. Od małego bohatera do już dorosłego, od jednego do drugiego, bez żadnych cięć. Chapeau bas dla odtwórców ról!

Uważam, że każdy bez wyjątku doskonale poradził sobie ze swoją rolą. Efekt ciężkiej pracy jest naprawdę widoczny, wręcz powalający. Zwłaszcza w przypadku młodszej obsady. Nawet pod względem całości. Pomimo że do obyczajówki wpleciono elementy paranormalne, efekt finalny nie jest rażąco odpychający. Przeciwnie, po ostatnich niewypałach Netflixa, myślę, że platforma powraca na dobry tor.

Jeszcze w kwestii aktorów, z bardziej znanych osobistości w serialu widzimy wyżej wspomnianą Elizabeth Reaser (dobrze wszystkim znaną jako Esme z Sagi Zmierzch czy Ellie Fitzgerald z serialu Manhunt: Unabomber). Myślę, że Elizabeth poradziła sobie najlepiej z całej obsady. Możemy uraczyć także Kate Siegel (Hush), Timothy’ego Huttona (American Crime) czy też Anthony’ego Ruivivar (Banshee).

The Haunting of a Hill House to produkcja, do której z przyjemnością kiedyś wrócę. Zwłaszcza w jesienną lub zimową noc, mimo że nie jest typowym brutalnym, mrożącym krew w żyłach horrorem, ma swój niepokojący klimat i dobrą oprawę muzyczną. Jest na co popatrzeć (mam na myśli również Olivera Jackson-Cohena!), bo mamy i szeroką gamę zjaw oraz wszelkie odmiany szarości i czerni w scenerii, a i efektów dźwiękowych w postaci przerażającego krzyku bohaterów nie zabraknie!

Magdalena Bobkowska

Dodaj komentarz