Od premiery oryginalnego King Konga minęło już prawie osiemdziesiąt lat. W tym czasie ikoniczny potwór z pewnością nie próżnował, bo zdążył porwać Jessice Lange w rebootcie z 1976 roku, zaliczyć sparing z Godzillą w japońskim crossoverze z 1962 roku oraz przypomniał Nam o sobie raz jeszcze, tym razem w nostalgicznym i nazbyt ckliwym remake’u Petera Jacksona z 2005 roku. Jak widać Król Kong to jeden z tych filmowych bohaterów, którego my widzowie kochamy wyjątkowo, a wielkie wytwórnie filmowe traktują jak inwestycję niskiego ryzyka i wskrzeszają go dość regularnie. Teraz, po umiarkowanie artystycznym, ale sporym finansowo sukcesie „Godzilli” Garetha Edwardsa i wraz z planowanym rozbudowaniu tzw. MonsterVerse przez wytwórnie Legendary Pictures, przyszedł czas na kolejny film o Królu z Wyspy Czaszek. Pytanie tylko, czy będzie to spotkanie jak ze starym dobrym przyjacielem, czy raczej niezręczna wizyta dalekiego znajomego z którym nie mamy już zbytnio o czym pogadać…

Kong - Wyspa czaszki (2017),10

Jest rok 1973. Zmierzch przegranej przez Amerykanów wojny w Wietnamie i czas wciąż jeszcze napędzającej się Zimnej Wojny ze Związkiem Radzickim. Grupa żołnierzy dowodzona przez uzależnionego od wojny ppłk. Prestona Packarda, musi odłożyć na bok marzenia rychłego powrotu do domu i dostaje rozkaz eskortowania grupy badawczej na ostatni niezbadany przez człowieka ląd nazwany Wyspą Czaszki. Na czele ekspedycji stoi Bill Randa – uparty naukowiec, który pod przykrywką badań i pomiarów tytułowej wyspy, chce udowodnić, że nie jest szaleńcem, a wielkie potwory istnieją naprawdę. I cóż, jak możecie się domyślić, cel swój osiągnie. Jednak tam, gdzie pojawiają się nowe odkrycia i nowe niezbadane terytoria, tam z reguły pojawia się i człowiek wyposażony w napalm, bomby oraz karabiny maszynowe. Na to gorylowaty strażnik wyspy pozwolić nie może. Szczególnie że próbujący szturmem i siłą przejść jego dom żołnierze, mogą przez przypadek wypłoszyć spod ziemi potwory z którymi sam Kong może sobie nie poradzić.

Jordana Vogta-Robertsa – młody reżyser znany dotąd głównie z filmu „Królowie Lata”, postawił sam przed sobą bardzo trudne zadanie, starając się uczynić ze swojej wersji Konga dzieło jak najbardziej autonomiczne względem poprzedników, a jednocześnie nawiązujące i czerpiące garściami z symboliki, tematyki i kolorystki kultowych wojenno-pacyfistycznych filmów lat 70. Już sam plakat Wyspy Czaszki z wyeksponowanym, pastelowym zachodem słońca w tle, jest jawnym i dość oczywistym nawiązaniem do „Czasu Apokalipsy” Coppoli. Oczywiście podobieństwa na samym plakacie się nie kończą, bo wpierw bombardowanie, a później oczyszczająca, bądź wydobywająca z człowieka jego najgorsze przywary podróż  do wnętrza wyspy, jest wręcz nasiąknięta intertekstualnymi wycieczkami w stronę oscarowego filmu z 1979 roku, i co za tym idzie, nawiązuje również do literackiego pierwowzoru, czyli opowiadania „Jądro ciemności” Josepha Conrada.

Kong - Wyspa czaszki (2017),9

Mocno pacyfistyczny wydźwięk filmu i pro ekologiczne wątki bynajmniej nie przeszkadzają, a przynajmniej nie do momentu, w którym główną atrakcją całego widowiska pozostaje sam tytułowy bohater. Ten dzięki dopieszczonym efektom specjalnym, znakomitym zdjęciom i energicznemu niczym kultowe rockowe kawałki z soundtracku montażu, prezentuje się znakomicie. Jest największym z dotąd zekranizowanych King Kongów i zdecydowanie budzi największą grozę. Cóż, musi skoro w planach jest jeszcze jego „bliskie spotkanie 3 stopnia” z jego japońskim kolegą po fachu…

Ciężko jednak nie odnieść wrażenia, że Kong, a raczej jego twórcy, nie mogą do końca zdecydować się jaki film chcieli stworzyć. Pomimo tego że jak już wspomniałem intertekstualne nawiązania i podprogowy antywojenny przekaz absolutnie nie przeszkadzał, a wręcz traktowałbym go jako sporą zaletę filmu Robertsa, to w pewnych momentach nowy Kong nazbyt ociera się o kicz i wymuszony pastisz, którego reżyser używa raz trafnie, raz kompletnie niepotrzebnie.

Kong - Wyspa czaszki (2017),7

Mniej więcej do połowy filmu Kong jest obrazem nasiąkniętym rozrywką, humorem i bezkompromisową zabawą. Nie sili się na zbytnią powagę, a ważny przekaz umiejętnie przemyca między przystankami pędzącej jak lokomotywa akcji. Wszystko kończy się wraz ze zbliżającym się finałem, gdy film zaczyna nabierać ckliwych, pretensjonalnych tonów i nazbyt poważnie traktuje sprawy, do których jeszcze przed chwilą podchodził z odpowiednim dystansem.

Szalenie irytuje również kompletnie niewykorzystanie doborowej obsady. Bezbarwny Hiddelston, Brie Larson i John Goodman mogliby w filmie w ogóle nie wystąpić, a film raz, że nie wiele by stracił, to i może dzięki zaoszczędzeniu „paru groszy” na gażę aktorów, mógłby sporo zyskać. Na plus można ocenić tylko występ grającego co prawda na autopilocie, ale przynajmniej wiarygodnego w swojej roli Samuela L. Jacksona oraz Johna C. Reilly’ego, który nie tylko wyłamuje się swoją rolą z dotychczasowego emploi, ale jeszcze nadaje filmowi sporo świeżości i potrzebnego humoru.

Ostatecznie jednak wiele można Wyspie Czaszki wybaczyć. I słabą grę aktorską, i stylistyczną niekonsekwencję rzucającą się trochę cieniem na naprawdę dobrze budowany klimat, no i dziurawy jak polskie drogi po zimowej odwilży scenariusz, który pisany naprędce przez trzy różne osoby, zdradza się nierównościami i małymi głupotkami na które nie sposób nie zwrócić uwagi w filmie. Naprawdę wiele. Wszystko dzięki temu, że tak jak nam obiecywano, to Kong jest tu głównym bohaterem. Film Robertsa to zdecydowanie teatr jednego aktora. I dobrze, bo przecież czego więcej chcieć od kultowego monster movie niż tego, że jego najmocniejszym elementem będzie właśnie tytułowy potwór?

Źródło zdjęć: materiały prasowe
Za seans serdecznie dziękuję:

Iluzja 2 recenzja

Iluzja 2 recenzja

 

 


7775013.3

Dodaj komentarz