Tak to już bywa, że wszystko kiedyś się kończy. Brylował na salonach Harry Potter – najpierw książkowo później filmowo – i brylowała Katniss Everdeen, chociaż jej gwiazda świeciła względem czarodzieja z Hogwartu, blaskiem zdecydowanie przytłumionym. Kolejne części „Igrzysk śmierci” śledziłam z mniejszym lub większym zainteresowaniem, ale bez szczególnych porywów emocjonalnych. Przyznaję też z pewnym wstydem, że pomimo zakupienia literackiego pierwowzoru trylogii do tej pory po niego nie sięgnęłam. Kolejne jego ekranizacje śledziłam więc „na czysto”, podchodząc do serii jak do produkcji filmowej, bez koligacji ze słowem pisanym. Miałam nawet chęć przed finałem zapoznać się z dziełem Suzanne Collins, ale postanowiłam zrobić to dopiero po finale. Czy to dobrze, czy to źle – nie wiem. Nie znam bowiem nikogo, kto by tę serię przeczytał. Kiedyś jednak z pewnością odkryję to na własną rękę.

Do tego punktu zmierzała fabuła. Brutalnie przerwana przez marketingowców – w chwili, gdy nabierała rozpędu – historia powraca na tory dokładnie w momencie, w którym jakiś psychofan pieniądza rzucił: stop. Po konfrontacji z Peetą (Josh Hutcherson) coś się w Katniss (Jennifer Lawrence) zmienia, pękają tamy wzbraniające przed zabójstwem. Odtąd dziewczyna ma tylko jeden cel – przelać krew Snowa (Donald Sutherland). Tymczasem rebelianci gromadzą ostateczną armię i ruszają na Kapitol. Przebiegły prezydent zdążył już jednak zastawić na przedmieściach mordercze pułapki, chcąc odejść z wielkim hukiem, z ostatnimi Igrzyskami, w których wezmą udział wszyscy buntownicy. Jak rebelia skończy się dla Katniss? Kogo jeszcze straci zanim dotrze do Kapitolu? Czy odważy się wykonać egzekucję? I jaka będzie cena decyzji, które podjęła? A może zaufała niewłaściwym ludziom?

„Igrzyska śmierci: Kosogłos. Część 2” to zdecydowanie najmroczniejszy, najbardziej dynamiczny i najdojrzalszy z epizodów tej historii. Widać to na twarzach bohaterów, widać to w ich gestach, widać to w ich decyzjach, widać to nawet w zdjęciach. Akcja nie zwalnia ani na sekundę, a spece od efektów specjalnych wyciągają na stół cały swój arsenał. Dramat goni dramat, śmierć goni śmierć. Widz nie ma nawet chwili na to, żeby odetchnąć, zastanowić się albo zapłakać. To przecież wojna, a wojna rządzi się swoimi prawami. Na tej wojnie nie bierzemy jeńców. Na tej wojnie za krew płacimy krwią. Na tej wojnie nie ma żadnych zasad. Zaraz, zaraz… Ale czy to nie właśnie z tym stanęła w szranki Katniss? Z tym niekończącym się cyklem śmierci? I tutaj dopiero, w sferze rozmyślań i filozofowania, zaczyna się prawdziwa wartość drugiej części „Kosogłosa”. Jako film, blockbuster, zwieńczenie serii jest świetnie. Niczego więcej nie oczekiwałam. Przednie widowisko. Ale dopiero dojrzałość przesłania zrobiła na mnie wrażenie.

Przyznaję, że – może nieco niesprawiedliwie – spodziewałam się infantylnego happy endu z nieskalaną bohaterką, która słowo „konsekwencje” zna tylko ze słownika (jeżeli w ogóle). Tymczasem „Kosogłos” gra raczej w duchu rewolucyjnego kanibala, co pożera własne dzieci. Puenta „Igrzysk śmierci” urealnia świat, który powołała do życia Collins. Mamy tu trudne decyzje, odpowiedzialność, zdolność do prawdziwych poświęceń, ale i swoiste bestialstwo, karę wymierzaną przez lud. Znalazło się i miejsce na ideę jednostki oświeconej, wiernej swoim przekonaniom do samego końca, działającej w imię wyższego dobra. Z drugiej zaś strony, w imię ów wyższego dobra, gotowej czynić zło. Relatywizm moralny – to hasło aż kipi z drugiej części „Kosogłosa” i wprowadza w widzu zamęt.

Lukier i cukier już był, a teraz nieco goryczy. Produkcja ma w zasadzie trzy zakończenia i gdyby poprzestać na pierwszym, ewentualnie drugim, to jej wydźwięk byłby zdecydowanie mocniejszy. Kondycja psychiczna bohaterów, którym udało się dotrwać do finału tej historii; ich odmienione, roztrzaskane wewnętrznie oblicza bez postawienia ostatecznej kropki skłaniałyby do refleksji. Tymczasem potencjał ten został zmiażdżony patetyczno-infantylnym miksem, który w ciągu pięciu minut zrujnował kalejdoskop rozważań, budujący się we mnie przez cały seans. Tak się naprawdę nie robi. Ja rozumiem, że kino amerykańskie rządzi się swoimi prawami i plastikowa mówka na finał musi być i basta, ale… szkoda, naprawdę szkoda.

Po seansie drugiej części „Kosogłosa” i tym samym ostatniej odsłony „Igrzysk śmierci” – zasmuceni tym faktem niech pamiętają, że „Harry Potter” też miał w swoim czasie być ostatni – pozostaje mi stwierdzić, że to seria udana, interesująca i zdecydowanie zawierająca ważne przesłanie. Zarówno wierni fani, jak i ci mniej przekonani nie powinni być zawiedzeni. Jedni spotkają się z ulubionymi bohaterami i wreszcie poznają finał ich losu, drudzy docenią blockbusterowy majstersztyk.

Alicja Górska
igrzyska

 

Dodaj komentarz