Aaa! Po tylu miesiącach oczekiwania, obgryzania paznokci i zastanawiania się nad dalszymi losami Feyry, w końcu się doczekałam! Dopiero co skończyłam czytać i jestem jeszcze cała w emocjach… Nie do końca rozumiem, co tu się wydarzyło. Jedyną rzeczą, której nadal nie umiem za cholerę przeboleć, jest tłumaczenie tytułu, ale akurat w tej kwestii wiele osób ma takie samo zdanie jak ja. Uważam, że tytuł „Dwór skrzydeł i ruin” byłby dużo bardziej adekwatny do treści i zgodny z oryginałem, ale niestety świata nie zmienimy. No ale jak to jest z tym Dworem? Podobał się, nie podobał się? Lepszy od poprzednich części czy gorszy? Za chwilę wszystkiego się dowiecie!
„Rodziną są ci, których wybierzesz, a nie ci, wśród których się urodzisz.”
Przede wszystkim muszę zacząć od naszych cudownych postaci, do których przywiązałam się do tego stopnia, iż chciałabym, żeby seria się nigdy nie kończyła, a Sarah pisała o nich twory do końca życia. Pomijając oczywistość, czyli Feyrę, którą kocham całym moim sercem i której waleczność, spryt i odwagę podziwiam i doceniam, w książce mamy od groma nowych bohaterów, którzy też zasługują na uwagę. O niektórych z nich już słyszeliśmy w poprzednich częściach, a teraz tylko poznajemy ich osobiście, inni są zupełnie nowi w serii… Na pewno ogromnym plusem jest to, że w końcu mamy okazję zapoznać się z wszystkimi książętami rządzącymi Prythianem. Co więcej, Sarah poświęciła dość dużo czasu na ich kreację, więc każdy z nich jest inny, unikalny. Nie wszystkich da się lubić, każdy bez wątpienia ma wady, ale należy oddać autorce, że poświęciła im naprawdę dużo czasu. Na pewno będziecie też szczęśliwi, że w trzeciej części w końcu dowiadujemy się więcej o Mor, Kasjanie, Azrielu i Amrenie, która była dla nas chyba największą zagadką z całej czwórki. Mimo to wciąż chciałabym przeczytać osobne nowelki o każdym z nich, o ich przeszłości i przyszłości, ponieważ każda z tych postaci ma tajemniczą i ciekawą historię, której Sarah nam jeszcze do końca nie zdradziła.
Nie myślcie, że zapomniałam o Rhysie. Najlepsze zostawia się na koniec. Moje uczucia względem niego nic się nie zmieniły od drugiego tomu. Jestem nim oczarowana i zachwycona, podobnie jak Feyrą. Cała ich relacja rozwija się w cudowny sposób. Mało w literaturze takich zdrowych związków, polegających na wzajemnym zaufaniu i wsparciu w każdej trudnej sytuacji. Jest to jedyny stabilny element książki, którego byłam pewna. Bo, wierzcie mi, w książce jest ich bardzo mało. Z każdej strony atakują nas niespodziewane zwroty akcji, szokujące sojusze, intrygi, mnóstwo przerażających magicznych istot i wiele, wiele innych…
„- Wszyscy mamy w sobie coś strzaskanego – rzekła Mor. – Każdy na swój sposób… Okruchy w miejscach, których nikt nie zobaczy.”
Trzeci tom traktuje głównie o wojnie. Mamy tu więc wiele krwawych bitew, emocjonujących momentów, broni, których jeszcze nie znaliśmy… Rzeź, rzeź i jeszcze raz rzeź. Pewnie też wielu z was umierało z ciekawości, jak Feyra poradzi sobie po powrocie na Dwór Wiosny. Uwierzcie, że ta kobieta was nie zawiedzie. Zmieniłam też zdanie na temat Luciena. W swojej recenzji „Dworu mgieł i furii” zjechałam go z góry na dół (na co sobie całkowicie zasłużył), natomiast teraz znów zapałałam do niego entuzjazmem. Z Tamlinem za to mam problem. Przez całą książkę miotałam się pomiędzy uczuciem nienawiści a względnej niechęci. Miał swoje lepsze momenty, ale niestety nie na tyle, by mu wybaczyć wszystkie przewinienia.
Czy „Dwór skrzydeł i zguby” jest lepszy od poprzednich tomów?
Na to pytanie ciężko jest odpowiedzieć. Pomimo takiej ilości akcji, wielu nowych postaci, fantastycznie opisanych bitew, rozwoju związku Rhysa i Feyry, fenomenalnych opisów reszty dworów… Wydaje mi się, że „Dwór mgieł i furii” poruszył mnie odrobinę bardziej. Chyba po prostu nie da się przebić tego arcydzieła. Nie zmienia to faktu, że ciężko mi się będzie pozbierać po trzecim tomie, a czeka mnie teraz wiele miesięcy oczekiwania na kolejny.