W czwartek późnym wieczorem emisją czterogodzinnego (!) indyjskiego filmu „Rozum” w Kinie Luna zakończyła się 18. edycja Międzynarodowego Festiwalu Filmowego Watch Docs. Po nieudanym tegorocznym wydaniu Festiwalu Filmów Azjatyckich Pięć Smaków, który w wyszukiwaniu dziwacznie wydumanych propozycji filmowych zmierza donikąd, fani kina studyjnego mogli odetchnąć – ekipa Watch Docs po raz kolejny stanęła na wysokości zadania.

Coroczny przegląd filmów dokumentalnych dotyczących praw człowieka na świecie ma już swoją renomę i zagorzałych zwolenników. Od samego początku festiwal był imprezą darmową, na której obowiązuje jedynie odebranie bezpłatnych wejściówek. O samej nazwie przeglądu organizatorzy piszą tak: „W rozwoju społeczeństwa obywatelskiego wielką rolę odgrywają organizacje pozarządowe (NGOs), w tym także te, które „patrzą władzy na ręce”. Tego typu organizacje nazywane są angielskim terminem „watchdog” (pies stróżujący). Gra słów „watchdog” i „watch docs” (oglądaj filmy dokumentalne) skłoniła nas do uzupełnienia nazwy festiwalu”.
Festiwal rozpoczął film „Kiribati tonie” („Anote’s Ark”), pokazywany jednocześnie w Warszawie, Gdańsku, Krakowie, Lublinie, Toruniu oraz podczas Klimatycznego Festiwalu Filmowego w Katowicach (imprezy niezależnej od szczytu klimatycznego ONZ odbywającego się w tym mieście). Film otwarcia to właściwie spóźniony apel do państw będących największymi trucicielami na świecie. Spóźniony, gdyż efektem emisji zwiększonej ilości gazów jest ocieplanie się klimatu i topnienie arktycznych lodów, a co za tym idzie podnoszenie się poziomu wód w oceanach. Cierpi na tym malutkie państewko położone w Oceanii – Kiribati (czyt. Kiribas-i). Poziom wody wokół 33 koralowych wysp tego kraju zwiększa się z każdym rokiem. Naukowcy wyliczyli, że Kiribati zniknie z powierzchni Ziemi jeszcze w tym stuleciu. Film w reżyserii Kanadyjczyka Matthieu Rytza pokazuje dramatyczne próby apelu do społeczności międzynarodowej, które czynił były już dzisiaj prezydent mikronezyjskiego państwa Anote Tong.

Po bardzo dobrym początku festiwalu poziom kolejnych filmów nadal był wysoki, a następne propozycje zaskakiwały różnorodnością tematów (choć nadal oscylowały wokół praw człowieka) i profesjonalizmem realizowania. Na tle reżyserów zagranicznych bardzo dobrze wypadły osoby pracujące w naszym kraju. Mowa tutaj o Marcie Prus oraz urodzonej w Moskwie Oldze Korotkiej. Pierwsza nakręciła rewelacyjny dokument zatytułowany „Over the Limit”. Jest to zapis codziennego reżimu treningowego Margarity Mamun, rosyjskiej gimnastyczki pochodzenia banglijskiego. Tak naprawdę, choć rzecz dzieje się w kadrze Rosji, to na ekranie, poza rywalką Mamun, Janą Kudrawcewą, nie mamy do czynienia z żadną rdzenną Rosjanką. Ojcem Mamun był obywatel Bangladeszu. Jej osobistą trenerką była słynna niegdyś tatarska sportsmenka Amina Zaripowa, zaś trenerką koordynatorką Żydówka Irina Winer. Ale nie jest to film o pochodzeniu etnicznym, tylko o przejmującej dyscyplinie panującej na treningach młodej gimnastyczki. Sposób motywacji załamałby niejedną osobę, czy załamał również Margaritę Mamun trzeba dowiedzieć się oglądając film lub ewentualnie zaglądając na tabele wyników w wieloboju w gimnastyce artystycznej rozgrywanego podczas ostatnich Igrzysk Olimpijskich w Rio de Janeiro.
Również z Rosją, ale bardziej z jej azjatycką częścią, związany był film w reżyserii Olgi Korotkiej zatytułowany „Śpiewać” (Петь) przedstawiający kobiety z Republiki Tuwy robiące to, co do tej pory było zarezerwowane wyłącznie dla miejscowych mężczyzn, czyli wykonujące gardłowy śpiew chöömej. W stolicy Tuwy, mieście Kyzył (po tuwińsku: czerwony), mieszka nie najmłodsza już Choduraa Tumat, liderka żeńskiej grupy muzycznej Tyva Kyzy, której nagranie możemy posłuchać na dole dzisiejszego wpisu. Choduraa jest także nauczycielką śpiewu gardłowego, zaś sam film pokazuje również jak wygląda codzienne życie w republice wchodzącej w skład Federacji Rosyjskiej.

Jak zwykle mocną pozycją Watch Docsa były produkcje związane ze Stanami Zjednoczonymi. W tym roku na wyróżnienie zasłużyły szczególnie dwa filmy. Pierwszy z nich to „Czas na Ilhan” („Time for Ilhan”) w reżyserii Norah Shapiro. To historia pierwszej Somalijki wybranej do jakiegokolwiek kongresu stanowego w USA. 37-letnia dziś Ilhan Omar, której uroda potwierdza panującą na świecie tezę, że Somalijki są najpiękniejszymi kobietami świata (oczywiście zaraz po Polkach), żyje wraz z mężem Ahmedem Hirsim i trójką dzieci w Minneapolis, w dzielnicy, w której największy procent mieszkańców stanowią jej rodacy. Jednak do tej pory przedstawicielką dystryktu 60B była Żydówka Phyllis Kahn, osoba zupełnie oderwana od teraźniejszych problemów lokatorów blokowisk. Ilhan postanawia więc wystartować w wyborach do stanowego kongresu, a kamera reżyserki towarzyszy w jej działaniach. „Czas na Ilhan” to bardzo sprawnie nakręcony dokument idealnie nadający się jako wstęp do społecznej dyskusji nt. roli imigrantów w społeczeństwie. Zresztą właśnie po zakończeniu seansu w Pracowni w Zamku U-Jazdowskim miała miejsce taka dyskusja.

Drugim ciekawym filmem ze Stanów Zjednoczonych był dokument w reżyserii braci Jeffa i Michaela Zimbalistów zatytułowany „Niech nadejdzie ten dzień” („Give Us This Day”). Przenosimy się w nim na ulice miasta East St. Louis w stanie Missouri, gdzie ponad 97% mieszkańców to Afroamerykanie (dla przykładu czarna ludność całego stanu to jedynie 11%). East St. Louis ma największy w Stanach Zjednoczonych wskaźnik morderstw w przeliczeniu na 1 mieszkańca. Wraz z kamerą przez rok towarzyszymy trójce policjantów, w tym jednemu Białemu, oraz kilkorgu stałym mieszkańcom tego najniebezpieczniejszego miasta Ameryki. Nie wszyscy dożyją końca zdjęć, nie każdy z policjantów zachowa swe stanowisko pracy. Mocny film pokazujący że USA to nie tylko kraj mlekiem i miodem płynący.

Podsumowując, za nami kolejna udana edycja Międzynarodowego Festiwalu Filmowego Watch Docs, będąca dla widzów rodzajem balsamu po zakończonym niespełna miesiąc wcześniej nieudanym Festiwalu Filmów Azjatyckich Pięć Smaków. Podkreślmy jeszcze raz, że jak zawsze była to impreza darmowa, za to bilety na Pięć Smaków kosztowały aż 22zł za wejście na 1 film, i było to stanowczo za dużo, jak na to, co w tym roku zaoferowano widzowi.

Dodaj komentarz