Późnym środowym wieczorem projekcją animowanego filmu tajwańskiego „Ulica szczęśliwa” („Xing Fu Lu Shang” / 幸福路上) zakończyła się w Kinie Muranów 12. edycja Festiwalu Filmów Azjatyckich „Pięć Smaków”. Tego samego dnia, ale kilka godzin wcześniej, i nie w Muranowie, a w drugiej festiwalowej miejscówce, czyli Kinotece, dostałem od organizatorów ankietę do wypełnienia. Ankieta była anonimowa, jednak bardzo mądrze pomyślane pytania z pewnością pomogą w przyszłości uniknąć wchodzenia w pewien niepokojący trend. Taką mam przynajmniej nadzieję. Otóż wg mnie tegoroczna edycja Pięciu Smaków zbyt daleko odeszła w propozycjach od zwykłego szarego człowieka. Pokazywane filmy miały wysoką wartość artystyczną, o czym zresztą świadczyły zdobywane przez ich twórców nagrody na rozmaitych festiwalach, ale zastanawiam się, czy pomału nie tworzy się taki zamknięty krąg pasjonatów gatunkowego kina azjatyckiego. W tym roku nie zaprezentowano tak dobrego filmu, jak ubiegłoroczny obraz Japonki Naoko Ogigami „Po nitce do kłębka” („Karera Ga Honki De Amu Toki Wa” / 彼らが本気で編むときは). Nie było odkrywania kolejnej kinematografii (w zeszłym roku bardzo przyjemna niespodzianka w postaci kina bhutańskiego i rewelacyjnego filmu drogi „Czarodzieje i magowie” / „Chang hup the gi tril nung” / ཆང་ཧུབ་ཐེངས་གཅིག་གི་འཁྲུལ་སྣང), a przyznać muszę, że liczyłem np. na Mongolię lub Nepal. Były za to filmy, do których końca przypadkowy człowiek z ulicy by nie dotrwał, jak choćby meganudne filipińskie „Przerywane tłumaczenie” („Nervous Translation”) w reżyserii Shireen Seno czy niestety mocno infantylny (nie wiadomo było czy się śmiać, czy płakać) film „Kronika czułości” („Girls Always Happy” / 柔情史) w reżyserii i z główną rolą Yang Mingming.
Kibicuję Pięciu Smakom od samego początku. Pierwotna formuła festiwalu, na którym pokazywano wyłącznie filmy wietnamskie, bardzo mi się podobała. Oprócz obrazów artystycznych, prezentowano wtedy zwykłe kino dla przeciętnego Kowalskiego. Filmów było mało, ale tym mniej było smutku, że się wszystkiego nie obejrzy. Przy dzisiejszych kilkudziesięciu propozycjach i dosyć dużych cenach biletów na poszczególne filmy (22zł) widz, który nie kupił wcześniej nietaniego karnetu raczej nie zakupi biletów na więcej niż 3-4 filmy, bo go po prostu nie będzie na to stać.
Cieszą tłumy przychodzące na większość seansów, bo przecież po to się pokazuje filmy, by był na nie odbiorca. Natomiast trochę martwią ciągle te same twarze widzów i przedseansowe rozmowy wzięte rodem z dialogów krytyków filmowych (czyli osób tak nastawionych na uniwersalność w kinie i na szukanie tzw. artyzmu, że bardziej chyba nie można). A co dla maluczkich? W tym roku niewiele. Na pewno ciekawy film „Jutro jest nowy dzień” („Huang Jin Hua” / 黃金花) w reżyserii obecnego na festiwalu Hongkończyka Chana Tai-Lee. To produkcja przypominająca nieco pokazywany kilka lat temu podczas Pięciu Smaków singapurski film obyczajowy „Ilo Ilo” (爸媽不在家) Anthonego Chena. W pierwszej scenie poznajemy kobietę w średnim wieku (bardzo dobra rola Teresy Mo), która odpowiada pytającemu jej reporterowi, że wszystko, co robi, robi dla swoich dwóch władców, męża i syna. Sęk w tym, że 20-letni syn, Kwong (Ling Man-lung) jest niepełnosprawny intelektualnie, zaś przystojny mąż (Rai Lui) ma kochankę (Bonnie Xian). „Jutro jest nowy dzień”, w odróżnieniu od wielu innych tegorocznych festiwalowych propozycji, nie ma dłużyzn, bezcelowych przemyśleń bohaterów, ludzi wskakujących do komputerów i tym podobnych rzeczy. Za to przez pryzmat walki matki widzimy codzienne życie tej części Hongkongu, której nie zobaczymy w programach podróżniczych. W rozmowie z widzami Chan Tai-Lee mówił, że będąc w szkole filmowej w Hongkongu poznawał m.in. kino Krzysztofa Kieślowskiego. Nawiązań do polskiego reżysera w pokazywanym w Warszawie filmie nie ma, natomiast uczciwie trzeba stwierdzić, że był to kawał solidnego kina.
Sarkastycznie wspomniałem o bohaterach wskakujących do komputera, a niestety byli tacy w tej edycji festiwalu, co nie znaczy, że nie można nakręcić dobrego filmu o czymś, czego normalnie nie doświadczymy. Jedna z czterech nowel pokazywanego w tym roku na Pięciu Smakach filmu „Dziesięć lat: Tajlandia” („Ten Years Thailand”) to małe arcydzieło filmowe. Oto w niedalekiej przyszłości na ziemi żyją istoty o ciele człowieka, ale twarzy kota. Prawdziwych ludzi już prawie nie ma, a ci którzy są muszą się ukrywać maskując ludzki zapach sprayem o kocim zapachu. Opowiadanie treści noweli nie ma sensu, warto jednak dodać, że reżyser Wisit Sasanatieng nie bał się pokazania nagości – i nagość ta jak najbardziej pasowała do całości.
Z pewnością hongkoński „Jutro jest nowy dzień” i tajski „Dziesięć lat: Tajlandia” to dwie najlepsze propozycje tegorocznego Festiwalu Filmów Azjatyckich. People’s jury miało trochę inne zdanie i najlepszym obrazem wybrało „Umrzesz jutro” („Die Tomorrow” / ดายทูมอร์โรว์) w reżyserii 34-letniego Taja Nawapola Thamrongrattanarita. Wybór ten mnie nie dziwi, nie zamierzam go jednak komentować, bo być może i mi kiedyś będzie danym zasiadanie w gronie festiwalowych jurorów.
Dwunasta edycja Pięciu Smaków za nami. Doceniając ogrom pracy organizatorów, z młodą mamą Jagodą Murczyńską, szefem wszystkich szefów Jakubem Królikowskim, przesympatyczną Anną Rundsztuk i „świeżą twarzą” Mają Korbecką na czele, życzyłbym sobie w przyszłości więcej kina dla zwykłych ludzi.
A tym, dla których Azji wciąż mało warto zaproponować organizowany jeszcze w tym roku w Warszawie Festiwal Radio Azja, na którym można będzie usłyszeć m.in. japoński zespół Tenniscoats z wpadającą w ucho piosenką „Baibaba Bimba” (zamieszczam ją na poniżej).