Na ciekawe osoby można wpaść w każdym miejscu, zarówno na ulicy, jak i w Internecie. Wpada się na nie znienacka, nie będąc przygotowanym, bo i skąd mielibyśmy wiedzieć, że za chwilę poznamy, realnie bądź wirtualnie, kogoś, kogo piosenek niedawno słuchaliśmy?

Tak było w moim przypadku jeśli chodzi o Aleksandrę Gronowską. Wiedziałem, że występuje w żeńskiej folkowej grupie KOSY, bo zawsze gdy ktoś ciekawy zainteresuje mnie muzycznie, to staram się sprawdzić w sieci, kto to jest, a w przypadku zespołu to, jak np. nazywają się poszczególni wykonawcy. Innymi słowy, nie umiem słuchać nołnejma. Denerwuje mnie sytuacja, gdy słucham czegoś dobrego, a nie wiem, kto gra i śpiewa.

Jakiś czas po tym, gdy dowiedziałem się, że istnieje grupa KOSY przeczytałem jeden z postów w grupie dzielnicy Warszawy, w której mieszkam, na popularnym portalu społecznościowym. Moją uwagę przykuło nie tyle pytanie internautki, co jej nazwisko. Wchodząc w profil osoby wiedziałem już, że mam do czynienia z TĄ Aleksandrą Gronowską, członkinią zespołu KOSY. Bardzo szybko udało mi się panią Aleksandrę namówić na wywiad, który poniżej zamieszczam.

Ostatnio przeprowadziła się Pani na warszawski Ursynów. Jak się Pani mieszka w nowym miejscu?

Już kiedyś mieszkałam w Warszawie. Stolica była pierwszym miastem, do którego wyprowadziłam się 20 lat temu z domu rodzinnego w Sopocie. Ale ostatnie 14 lat spędziłam na ukochanym Dolnym Śląsku, z którym się utożsamiam. Powiem szczerze, że gdyby mi ktoś powiedział jeszcze dwa miesiące temu, że wrócę do Warszawy i w dodatku będę tym zachwycona, to uśmiałabym się, jak norka. A jednak! Ursynów, a konkretnie okolica w której osiadłam, jest dla mnie wielkim odkryciem. Niby mieszkam w bloku, ale miejsce to jest otoczone sporym ogrodem, więc nawet nie odczuwam, że jestem w mieście. Uczę się Warszawy na nowo, ale już czuję, że trafiłam w dobre miejsce.

Rozumiem, że nie porzuca Pani całkowicie Wrocławia?

Z Wrocławiem związałam się bardzo mocno mentalnie, życiowo i zawodowo. Nadal postrzegam się jako wrocławiankę. Mam też nadzieję, że mój Wrocław o mnie nie zapomni. Tam jest mój dom i zespół KOSY, który współtworzę, ale także inne inicjatywy i projekty artystyczne, z którymi współpracuję, jak choćby Fundacja Jubilo, czy produkcja teatralna „Syrena. Anatomia miłości” we wrocławskim Teatrze Współczesnym. Na szczęście świat coraz bardziej się kurczy, więc przemieszczanie się pomiędzy miastami jest coraz łatwiejsze i szybsze. Kiedy pracuje się w wolnym zawodzie, to cztery godziny jazdy z Warszawy do Wrocławia nie stanowią większego problemu.

To przy okazji zapytam, dlaczego nazwę zespołu KOSY zapisuje się dużymi literami?

Nie ma w tym większej filozofii. Podoba się to nam graficznie, jest wyraziste i jak wpisuje się w ten sposób w wyszukiwarki internetowe, to prędzej natrafia się na nasz zespół niż np. na kosiarki spalinowe (śmiech)

W odnośniku dotyczącym Pani na stronie zespołu Kosy jest napisane, że od 14. roku życia fascynowała się Pani „muzyką tradycyjną z różnych części świata”. Co było tym bodźcem, że nastąpiła owa fascynacja i które to były/są części naszego globu?

Miałam ogromne szczęście, że w moim rodzinnym Sopocie, w MDK gdzie jako dziecko należałam do Zespołu Tańców Ludowych Alga i wdrażałam się w teatr dziecięcy, salę wynajmował jeden z lepszych teatrów offowych w tamtym czasie, czyli Stajnia Pegaza. Jacek Ozimek genialnie szkolił głosy i uczył aktorów Stajni cudownych pieśni ukraińskich, białoruskich, żydowskich i polskich. Usłyszałam ich kiedyś po swoich zajęciach i po prostu oniemiałam. Byłam wtedy za młoda żeby do nich dołączyć, więc po cichu siadałam z zeszytem pod drzwiami, spisywałam teksty ze słuchu i uczyłam się głosów. Gdy skończyłam podstawówkę, to poszłyśmy z kilkoma koleżankami z teatru dziecięcego do Ewy Ignaczak, czyli reżyserki i założycielki Stajni Pegaza, aby dołączyć do ich młodej grupy warsztatowej. Miałam wtedy 14 lat i nieoczekiwanie ta muzyka i teatr stały się moim życiem i pracą. Tą drogę kontynuuje do dziś. Oczywiście apetyt rośnie w miarę jedzenia, więc mimo, że zaczynałam od kierunków muzycznych bliskich nam geograficznie i kulturowo, to na przestrzeni tych wszystkich lat moje fascynacje rozciągnęły się przez Bałkany czy Skandynawię po Syberię i Afrykę.

Kobiecy kwartet KOSY, w którym Pani występuje, istnieje od niedawna. W jaki sposób nastąpiło jego powstanie?

KOSY powstały oficjalnie w 2019 r., w składzie z Anastazją Sosnowską, Kasią Pakosą, Kasią Szetelą-Pękosz no i oczywiście ze mną. Ale zaczyn powstał jakiś rok wcześniej, po projekcie „Góry Świata” Orkiestry Muzyki Świata we wrocławskim Narodowym Forum Muzyki. Ja i Kasia Pakosa byłyśmy tam wśród sześciu wokalistek. Po tym projekcie zapragnęłyśmy kontynuować projekt wokalny i wtedy powstała nazwa KOSY. Jednak nie poszło to dalej, bo wszystkie dziewczyny były na tyle aktywne muzycznie, że nie było szans aby się spotkać w tym samym czasie. Jakiś czas później zostałam zaproszona wraz z Kasią do wzięcia udziału w koncercie charytatywnym we wrocławskim Teatrze Capitol, przy okazji którego poznałyśmy się z drugą Kasią, Szetelą-Pękosz. Poproszono nas wtedy abyśmy przygotowały razem jakiś utwór w stylu folk. No i zadziała się magia. To było to! Wtedy powstała „Ruta”. Na widowni była wówczas Anastazja, która poczuła to samo, co my. Spędziłyśmy ze sobą pokoncertowy wieczór, śpiewając do późna w przyteatralnej knajpce i wiedziałyśmy już, że nie możemy tego tak po prostu zostawić. Poczułyśmy wtedy, że to jest właśnie właściwy skład zespołu. Więc rozpoczęłyśmy lot.

Gra Pani w grupie m.in. na lirze korbowej. Proszę opowiedzieć coś o tym zapomnianym instrumencie i skąd pomysł na to, by właśnie była to lira?

W lirze korbowej zakochałam się jeszcze kiedy byłam nastolatką. Spotkałam ją na swojej drodze dzięki Jackowi Hałasowi, który był z nami zaprzyjaźniony i wpadał na warsztaty czy imprezy teatralne i festiwale, na których byłam i ja. Po jakimś czasie zaczęłam marzyć o swojej lirze, pojechałam więc z przyjacielem zamówić instrument do mistrza Stanisława Wyżykowskiego. To było około 2009 r. Co ciekawe, na lirę czekałam… 10 lat. Długo, ale w końcu miałam swój instrument. W ostatnich latach lira korbowa przechodzi absolutny renesans, co według mnie wiąże się ze zwiększonym zainteresowaniem słuchaczy muzyką etniczną i folkową. Jest też coraz więcej lutników i konstruktorów tych pięknych instrumentów.

W grudniu 2020 r. KOSY wystąpiły na Mikołajkach Folkowych, rok później reprezentowałyście Polskę podczas Targów World Music Womex w Porto. To były czasy koronawirusa, co w przypadku koncertów przekładało się na występy online lub z ograniczeniami w publiczności. Jaki to ma wpływ na koncert? Myśli się o tym podczas grania?

Rzeczywiście czas lockdownu dał artystom ostro w kość, ale paradoksalnie koncerty online przyczyniły się do rozpowszechnienia naszej muzyki, bo dzięki transmisji dotarłyśmy do osób, które nie miałyby szans być na naszym koncercie na żywo. To trudne aby poczuć i podzielić się energią między nami a publicznością, kiedy jej nie czujemy fizycznie, ale mimo wszystko okazuje się, że udaje się ten przekaz uzyskać. Myślę że nie ma co tego porównywać z graniem dla żywej publiczności, tylko przyjąć jako jedną z formuł.

Myśli Pani, że KOSY są już gotowe żeby wystąpić podczas najważniejszej imprezy folkowo-etnicznej w Warszawie, czyli Festiwalu Skrzyżowanie Kultur? Przyjęłybyście takie zaproszenie od Marii Pomianowskiej?

Oczywiście i bardzo na to czekamy. World Music Expo czyli WOMEX jest najważniejszą imprezą muzyki folk/etno na całym świecie. KOSY zostały wyselekcjonowane przez międzynarodowe jury do zagrania tam koncertu, jako jedne z 50 artystów, wyłonionych z ponad 3000 zgłoszeń ze wszystkich kontynentów. Latem tego roku grałyśmy na ważnych wielkich festiwalach w Niemczech, Szwajcarii czy Czechach. Byłyśmy także finalistkami Nowej Tradycji. Momentami odnosimy wrażenie, że bardziej docenia się naszą muzykę poza granicami Polski. Nie wiem czemu tak jest. A wracając do pytania, odpowiedź brzmi: tak, czekamy na możliwość podzielenia się naszą muzyką szerzej, także na rodzimym gruncie.

Rozmawialiśmy głównie o muzyce. A czy mogłaby Pani opowiedzieć o swojej działalności pozamuzycznej?

Ukończyłam Akademię Sztuk Pięknych we Wrocławiu na wydziale Sztuki Mediów, ale całe życie związana jestem zawodowo z teatrem i pracuję głównie jako aktorka i muzyk. Ukończyłam też Akademię Praktyk Teatralnych przy teatrze Gardzienice, z którym byłam związana przez 6 lat, grając tam w zespole aktorskim. Potem rozpoczęłam swoją drogę jako freelancer, współpracując przy wielu projektach teatralnych, muzycznych oraz edukacyjnych. Najdłużej osiadłam na południu Włoch, w Lecce, gdzie grałam w teatrze Cantieri Teatrali Koreja. To był ciekawy czas, bo latałam do Włoch grać na scenach Rzymu czy Mediolanu, by potem prędko wsiadać w samolot do Polski i jechać do malutkiej miejscowości, bez dostępu do kultury, gdzie w teatrze objazdowym grałam bajki dla dzieci. Przez parę lat związana byłam z międzynarodowym projektem Instant Act, z którym w międzynarodowym składzie artystów jeździliśmy ze spektaklami i warsztatami po więzieniach, szkołach czy ośrodkach integracyjnych po całych Niemczech. Poprzez sztukę walczyliśmy z nietolerancją i nazizmem. Także we Wrocławiu z Fundacją Jubilo tworzymy teatr w miejscach wykluczonych, takich jak zakłady karne czy dzienne domy pomocy społecznej. To bardzo ważna część mojej drogi, bez której brakowałoby mi sensu w pracy artystycznej. Przez ostatnie lata zeszłam nieco z desek teatru jako aktorka i zatopiłam się w język muzyki, który jest teraz moim głównym medium. Tworzę dużo muzyki do teatru. Ale zdarza mi się też popełniać sesje foto czy klipy dla zespołów.

Dziś bardziej stawia Pani na muzykę, teatr czy inną formę sztuki? A może nie da się tego zdefiniować?

Ja tego nie definiuję. Operuję różnymi narzędziami wypowiedzi artystycznej, których używam w zależności od potrzeb. Dla mnie szufladkowanie się byłoby bardzo ograniczające.

Na koniec zadam moje stałe pytanie muzyczne: trzy Pani ulubione utwory wszech czasów, bez podziału na gatunki? Proszę o uzasadnienie wyboru.

1. „Legend”Huun Huur Tu feat. Bulgarian Womens Choir Angelite & Moscow Art Trio (z płyty „Fly, Fly My Sadness”). Cały album dosłownie wywinął do góry nogami moje myślenie o muzyce i o tym, że można tak łączyć ze sobą różne światy. Utwór „Legend” to absolutny sztos, a pieśń którą tu śpiewają bułgarskie „Angelice” jest dla mnie osobiście bardzo ważna i towarzyszy mi od lat przy wielu okazjach. To zdecydowanie mój top one.
2. „Tass on nainen”Hedningarna (z płyty „Tra”). Tu znów cała płyta jest dla mnie ważna, ale ten utwór chyba najbardziej pobudził moją wyobraźnię, w momencie odkrywania tej muzyki. W tamtym czasie byłam zatopiona w pieśniach słowiańskich, które mają zupełnie inną temperaturę. Ten utwór poruszył inną strunę „dzikiej” muzyki, dotykającej czegoś bardzo pierwotnego. No i pierwszy raz poczułam mocno ducha Północy, której także jestem częścią, bo moja prababka była Finką.
3. „Deer stop” Goldfrapp (z płyty „Feld Mountain”). Zupełnie nie-folkowy kawałek, który jest dla mnie absolutnie genialny, gdyż łączy w sobie klimaty retro, symfoniczne, pop i kilka innych gatunków. Goldfrapp jest trudną do zdefiniowania artystką, poruszającą się w różnych gatunkach muzycznych, od bardzo popowych i dyskotekowych po muzykę niesamowicie intymną. To kolejny cudowny przykład na to, że granice gatunków muzycznych zależą tylko od tego jak i gdzie sami je postawimy.

Bardzo dziękuję za wywiad.

(Zdjęcia pochodzą z archiwum A. Gronowskiej; ilustracją muzyczną wywiadu jest utwór „Ruta” z repertuaru zespołu KOSY)

Aleksandra Gronowska
Ur. Sopot, Polska.
Edukacja: Akademia Sztuk Pięknych (ASP) we Wrocławiu, Akademia Praktyk Teatralnych Gardzienice.

Związana m.in. z: Ośrodkiem Praktyk Teatralnych Gardzienice, Cantieri Teatrali Koreja, Wrocławskim Teatrem Współczesnym, Wrocławskim Teatrem Pantomimy, Fundacją Jubilo, Szkołą Tańca z Wachlarzami Bojowymi, zespołem KOSY.

Strona na FB: TUTAJ
Strona zespołu KOSY: TUTAJ

Dodaj komentarz