Czytanie książki ,,Agencja Złamanych Serc” przypominało mi wycieczkę w upalny, nieznośny dzień.
To jeden z takich przypadków, kiedy człowiek myśli, że jego wysiłek dokądś go zaprowadzi. Tym razem zaprowadził mnie do przeświadczenia, że zmarnowałam czas.
Fabuła nie jest zbyt skomplikowana, ale miała w sobie potencjał na ciekawe spędzenie kilku godzin. Grupa przyjaciółek postanawia założyć klub, tytułową Agencję, aby ukarać mężczyzn, którzy złamali im kiedyś serce. Na drugim planie snują się jakieś intrygi, pojawiają się morderstwa i przekręty, ale nigdy się nie dowiedziałam (i nie dowiem), jak się kończą. Książka wciągnęła mnie na początku i odepchnęła gdzieś po przeczytaniu połowy. Przede wszystkim jednak piję do jednej, największej wady, bez której wszystko byłoby lepsze do przełknięcia: Marta.
Idealne bohaterki są w porządku. W końcu to dzielne, niezależne, piękne kobiety, panie domu – pomagają bezdomnym, mają mnóstwo przyjaciółek, dobre serce, cięty język, inteligencję, pieniądze (nawet, jeśli podkreśla się, że jest ich coraz mniej) i powodzenie jak mało kto.
Marta jest idealna nawet w swoich wadach. Zawsze ma trafne, błyskotliwe riposty, pojawiające się w jej głowie jak za sprawą magii.
Jeśli się wścieka i pokazuje swoją agresywniejszą część natury, to robi to w imię lepszej sprawy.
Nie miałabym nic przeciwko przyjaźni z taką osobą w rzeczywistości, ale na kartkach książki wypada ona niezwykle słabo.
Gdyby skreślić Martę i wstawić na jej miejsce kogoś ciekawszego, mniej irytującego i idealnego, powieść wiele by zyskała.
Brakowało mi momentu, kiedy nasza bohaterka zacznie wreszcie popełniać błędy, spieszyć się albo przez zarozumiałość (której NIESTETY jej brakuje) działać na własną rękę. Dlatego pierwszy minus ,,Agencja…” zaliczyła już na starcie. Nic się nie zmienia, Martę nadal wszyscy lubią, nawet jeśli zaczyna się rządzić.
Przez to, że główna postać nie zyskała mojej sympatii, dalsza fabuła przestała mnie interesować.
Miałam wrażenie, że bohaterka jest chroniona przez autorkę jakąś niesamowitą siłą, przez co nie bałam się o jej dalszy los.
Szczerze mówiąc, nawet mnie nie interesował.
Połykałam kolejne strony bez zaciekawienia, od czasu do czasu wznosząc brwi, gdy otoczenie Marty wychodziło na idiotów, a ona sama rzucała mądrościami niczym starożytny mędrzec – oczywiście, zawsze adekwatnymi do sytuacji i trafnymi.
Nikt nigdy jej nie wyśmiał, nie poprawił ani nie stwierdził, co o tym sądzi w negatywny sposób. Krótko mówiąc: idealność jest nudna i ja za nią podziękuję.
Brak rozdziałów bardzo utrudnia czytanie. Muszę jednak przyznać, że powieść ma jedną zaletę: język. Styl pani Matuszkiewicz jest ładny, kwiecisty i zwyczajnie interesujący. Pod tym względem czytało się przyjemnie.
Podsumowując: nie polecam, chyba, że na nudne podróże autobusem. Możliwe, że tylko ja przejawiam tak negatywne uczucia odnośnie głównej bohaterki, a ta powieść sprawdza się dobrze jako typowe babskie czytadło, ale… jeśli wymagacie czegoś więcej niż sympatycznej gromady kobiet i mężczyzn, to się rozczarujecie.