Wrocław za PRL i nie wszystkim znana, ostatnia w Europie epidemia czarnej ospy. Już samo to jest problemem, ale sytuacja komplikuje się dużo bardziej.
Zombie, z którymi muszą walczyć oddziały ZOMO i LWP. Ożywione nieznaną, nadprzyrodzoną mocą nieumarłe zwłoki w dążącym do ateizmu PRL? Pomysł mógłby się wydawać karkołomny, a książka mogłaby leżeć na półce tylko jako przykład nieszablonowych projektów.
Na szczęście napisał ją Mistrz polskiego post-apo, Robert J. Szmidt.

Wrocław, sierpień 1963. W mieście szaleje czarna ospa. Milicjanci pilnujący izolatorium na Psim Polu są świadkami dziwnych incydentów – „odmienieni” pacjenci atakują przebywających w ośrodku chorych i personel. Wybucha panika. Do Komendy Wojewódzkiej docierają kolejne sygnały o „zmartwychwstałych” napastnikach. Sztab kryzysowy zmuszony jest podjąć zdecydowane działania. Do izolatoriów zostają wysłane oddziały KBW i ZOMO. Rozkaz jest prosty: opanować sytuację.
 
Szczury Wrocławia to pełnokrwista (w podwójnym tego słowa znaczeniu) polska apokalipsa zombie pióra znakomitego autora fantastyki, Roberta J. Szmidta. To również nowatorski eksperyment literacki – na kartach powieści giną rzeczywiste osoby, wylosowane przez Autora spośród kilkutysięcznej i stale powiększającej się rzeszy czytelników skupionych wokół poświęconego książce profilu społecznościowego. To wreszcie podróż sentymentalna do czasów obskurnego, siermiężnego i cuchnącego bimbrem PRL-u, który stanowi klimatyczne tło zmagań żołnierzy i zomowców z hordami nieumarłych.
 
Robert J. Szmidt – pisarz, tłumacz, redaktor naczelny miesięczników „Video Business”, „PlayStation Plus”, „Science Fiction” oraz „Science Fiction, Fantasy i Horror”. Debiutował w połowie lat osiemdziesiątych, potem pracował w kilku branżach, nie zapominając jednak nigdy o fantastycznych korzeniach. Do pisania wrócił na początku nowego tysiąclecia – wtedy właśnie z jego inicjatywy powstał magazyn „Science Fiction”, kultowe już dziś pismo, dzięki któremu powróciła moda na polską fantastykę.
 
Jest autorem siedmiu powieści i dwóch zbiorów opowiadań. Specjalista od postapokalipsy, nie bez kozery zwany czasem Niszczycielem Światów.
W 2003 roku wydał bestsellerową i wznawianą po dziś dzień Apokalipsę według Pana Jana, w której trafnie przewidział wybuch konfliktu na Ukrainie i jego potencjalne konsekwencje. Do tematyki postapokaliptycznej wracał jeszcze nie raz. Do tego gatunku należy również powieść Samotność Anioła Zagłady oraz nowele Ognie w ruinach, Mały i Alpha Team – pierwszy polski tekst o apokalipsie zombie. Jest zapalonym podróżnikiem, który zwiedził pięć kontynentów, tłumaczem ponad sześćdziesięciu książek i kilkunastu gier komputerowych, pomysłodawcą dwóch nagród branżowych oraz twórcą portalu www.fantastykapolska.pl – największej polskiej e-biblioteki science fiction.

Twórca „Apokalipsy według pana Jana”, sztandarowej pozycji polskiej literatury postapokaliptycznej, oryginalnie rozwinął sierpniowe wydarzenia sprzed ponad 50 lat.
Przyzwyczajeni jesteśmy do walki z nieumarłymi w wersji filmowej – od lat 50 George’a Romero do niedalekiej przyszłości The Walking Dead, różne jest też podejście do ich zachowań i sposobu likwidacji. Większość ognisk zarazy (podobnie jak miejsc wizyt kosmitów) nie wiedzieć czemu znalazło się na terenie Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Tak więc – społecznie i militarnie – kojarzymy walkę z nimi jako działania przy użyciu dostępnych nowoczesnych metod i w miarę możliwości sprawnej komunikacji między ocalałymi oraz oddziałami wojska. A gdyby tak PRL?
Z takim zamysłem autor wrzuca nas w zatęchłe kanciapy milicyjne, w których dowódcy piją zarekwirowaną Wyborową, knajpy zaopatrujące się u najlepszego bimbrownika w okolicy, siermiężna rzeczywistość tymczasowych izolatoriów, dziwnie znajome żelazne prycze i skrzypiące drzwi.
Gdy usłyszałem hasło „ZOMO kontra zombie” podśmiewałem się, że to zło kontra zło i nie wiadomo komu kibicować. Nie mamy tu jednak wprost oceny czasów komunizmu – tylko prawdziwą militarną apokalipsę, gdzie ludzkość przy pomocy dostępnych środków walczy o przetrwanie. A że w wachlarzu dostępnych środków mamy „bijące serce Partii”… no cóż, nareszcie bronią ludzi. Nie jest to zadanie łatwe biorąc pod uwagę, że zarażeni kulom się, nie kłaniają i są – wbrew pozorom – bardzo żywotni.
Sporo tu humoru, pojawiają się klasyczne motywy – w końcu w dobrym horrorze piękna blondynka ginie w pierwszej kolejności, dowiadujemy się jak smakuje bimber zlizywany z politury, co nie pomaga podczas wybuchu i jak chwieją się odmieńcy. Do czasu – bo w miarę rozprzestrzeniania się epidemii przybywa krwi, flaków, ran i ofiar, które chwilę później powracają w odmienionej formie. Milicja, ZOMO, NOMO, wojsko dwoją się i troją, improwizując w obliczu nieznanej potworności – a jak wiadomo, każda improwizacja niesie ze sobą ryzyko, o czym rychło się przekonamy.

Bardzo zaskoczyła mnie nowa cecha zarażonych – milczenie. Cisza absolutna. Czasami aż ciarki przechodziły. O ile to lepsze od wycia „braaaains” – po prawdzie to nie mózgu szukały te potwory. Dużo tu szczegółowych smaczków z PRL – od bimbrownictwa, przez „podwieszenia”, zależności służbowe i machinacje partyjne, po konkretne rodzaje broni i pojazdów z wszystkimi ich wadami i zaletami. Nie znam się na militariach, ale widać tu dużą autentyczność.

Duży plus również za ukazanie pozornego absurdu całej sytuacji – no bo jak wyjaśnić przemianę i nie zostać uznanym za wariata?
Kolejni decydenci szybko zmuszeni są uwierzyć, jeśli nie relacjom, to własnym oczom.
Oryginalny zabieg – umieszczenie w fabule realnych osób jako bohaterów – jest o tyle ciekawy, co momentami męczący, zwłaszcza w momentach większego zagęszczenia ilości zombie bądź też milicjantów w opisach. Trochę kojarzyło mi się to z początkiem „Zakryjcie jej twarz” PD James, ale tu trwa to przez cała książkę. Trudno wszystkich spamiętać, więc można sobie to częściowo odpuścić – w miarę ubywania postaci i pojawiania się nowych. Można też wyłowić znajomo brzmiące nazwiska pisarzy.

Poza dokonaniami Romero nie byłem wielkim fanem zombiekalipsy. Traktowałem temat z przymrużeniem oka, trochę jak „Świt żywych trupów”, a The Walking Dead zwyczajnie mnie znudził. Robert J. Szmidt stworzył zombie waleczne, wrzucił je w najmniej spodziewane okoliczności (no dobra, było już „Przedwiośnie żywych trupów” powstałe na fali mash-upów, ale podobno średnie), uzbroił w nieznane do końca sposoby zarażania i naprzeciw nim ukazał ludzi, którzy wszelkimi sposobami walczą o przetrwanie, podejmując nierzadko dramatyczne decyzje. Twardy, konkretny sposób prowadzenia narracji, miałem momentami wrażenie jakby kamera filmowa robiła drastyczne zbliżenia, wyostrzając obraz. Nie jest to już przerysowana, szablonowa ucieczka przed powolnymi ożywieńcami, tylko rozpaczliwa walka do ostatków sił w mięśniach i gorączkowe kalkulacje. Nie wątpiłem w jakość twórczości pana Roberta, ale i tak pozytywnie mnie zaskoczył – nawet lekki opór wobec wyliczanki nazwisk temu nie przeszkodził.
Na deser dostajemy też ciekawe opowiadanie Artura Olchowego.

Szczury-Wrocławia-Chaos-recenzja-książki-zazyjkultury

Dodaj komentarz