Był 2 listopada 1996 roku, gdy Eva Cassidy po raz ostatni delektowała się ziemskim powietrzem. Tego dnia zmarła, po długiej walce z chorobą, na złośliwą odmianę raka – czerniaka. Kilka miesięcy wcześniej, 3 stycznia 1996 roku, dała najlepszy koncert swojego życia. Opisywany album pod tytułem „Nightbird” jest zapisem tegoż występu, który odbył się w klubie jazzowym Blues Alley w Georgetown.

Nagrania zostały oczywiście odpowiednio technologicznie odświeżone i podrasowane, więc o żadnych wybijających z nastroju trzaskach (obrazu czy dźwięku) nie można mówić. Sam album stanowi jednak nie lada gratkę dla wszystkich fanów talentu Cassidy nie dlatego, że został zremasterowany, ale z powodu zawarcia na krążku ośmiu, nieznanych dotąd utworów artystki. Jak gdyby tego było mało „Nightbird” składa się z dwóch płyt CD (odpowiednio osiemnastu i piętnastu utworów na każdej) oraz z DVD z zapisem koncertu (tutaj dwanaście piosenek, powtarzających się z zawartością CD).

W przeważającej części muzyka Cassidy jest melancholijna i nieco przygnębiająca. Skłania do przemyśleń i życiowych analiz. Jest w niej nuta przemijania, która czyni nawet bardziej energiczne utwory bodźcami do metafizycznych wycieczek umysłu. Nie oznacza to jednak, że przy „Nightbird” nie można by pobawić się na jakiejś sylwestrowej imprezie w starym stylu. Jazzowy akompaniament z klasycznym, czy też retro, zacięciem z miejsca wrzuca słuchającego w gęstą atmosferę piwnicznych klubów przesiąkniętych zapachem papierosów, z drewnianymi stołami znakowanymi gaszonymi w alkoholowym widzie petami.

Ale Cassidy nie przenosi nas wyłącznie do kolebki jazzu, czyli Nowego Orleanu. Jej utwory rozbijają się także pomiędzy folkiem, soulem czy nawet odrobiną country; R’n’B, gospel czy popem. W jednej chwili w naszej wyobraźni tańczą pełne seksapilu „chłopczyce” w prostych, ale pełnych frędzli, sukienkach za kolano, a w drugiej trafiamy na kościelny koncert. Pełna paleta uczuć i emocji gwarantowana.

Nie ukrywam jednak, że najbardziej trafiają do mnie subtelne ballady, jak „Fields of gold”, „Autumn Leaves”, „Waly Waly”, „Time After Time” czy „Over The Rainbow”. Z drugiej strony uwielbiam „Honeysuckle Rose”, które ma w sobie coś deprawującego i zachęcającego do kokieterii czy „Chain Of Fools” albo „It Don’t Mean A Thing (If It Ain’t Got That Swing)”, które nawet mnie – jednostkę zupełnie nietańczącą – zmusza do energicznego potupywania. Na mojej liście top utworów Cassidy umieściłabym jeszcze: „Take Me To The River”, „Something’s Got A Hold On Me”, „Caravan” (to jeden z wcześniej niepublikowanych utworów).

Magia Cassidy tkwi w tym, że nawet znane z interpretacji innych artystów utwory wydają się nowe i zupełnie świeże. Głębia głosu wokalistki w połączeniu z przemyślanymi kompozycjami muzycznymi tworzą niemożliwe do pomylenia mikrodzieła – tak właśnie myślę o każdym (niemal) z utworów przedwcześnie zmarłej artystki.

Dla kogo więc płyta „Nightbird” byłaby idealnym prezentem bożonarodzeniowym? Dla wszystkich melancholików, którzy nie mogą się odnaleźć w kiczowatej energii współczesnej muzyki popularnej; dla wrażliwców, ale również zwolenników energicznych kawałków w stylu retro. Jak sądzę fanów samej Evy Cassidy przekonywać nie muszę. Dajcie się uwieść, zaczarować i przeciągnąć po XX wiecznych pubach, po całym stuleciu muzycznej ewolucji.

Alicja Górska

Eva Nightbird 04b

Dodaj komentarz